środa, 20 kwietnia 2022

40 LAT BESTII - cz. 1

40 lat temu światło dzienne ujrzało ponadczasowe dzieło zatytułowane "The Number of the Beast". Okrągła rocznica skłania do refleksji i nieco dogłębniejszemu przyjrzeniu się temu legendarnemu wydawnictwu. Oto pierwsza część opowieści na temat jednego z najbardziej elektryzujących albumów w historii heavy metalu.

W 1982 roku scena NWOBHM, która z gracją supernowej eksplodowała jakieś 3 lata wcześniej, powoli acz wyraźnie, przygasała. Umówmy się że w tymże roku większość klasycznych płyt nurtu była już dawno wydana - takie zespoły jak Angel Witch, Saxon, Samson czy Praying Mantis borykali się właśnie z tematem nagrania kolejnej płyty, która utrzymałaby nurt w świeżości albo pozwoliłaby wzbić się zespołom na kolejny poziom. W tym gronie było też oczywiście Iron Maiden, choć ci akurat mieli jeszcze bardziej pod górkę. Dlaczego?

DZIECIAK

Fot. Paul Di' Anno podczas
Killer World Tour 81
'
Nie jest tajemnicą że współpraca z dotychczasowym wokalistą, Paulem Di' Anno daleka była od modelowych. Choć oba albumy z nim nagrane jakby nie patrzeć stworzyły podwalinę pod legendę Iron Maiden, to jednak solidna postawa w studiu była jedynie małym wycinkiem z całości. Paul wiódł tryb życia rockowego rozrabiaki, niepokornej gwiazdy rocka. Pił na potęgę, palił na potęgę, ćpał na potęgę a niejasne relacje z przygodnymi kobietami również nie były mu obce. Na łamach oficjalnej biografii "Run to the Hills" autorstwa Micka Walla, wokalista tłumaczył się rozbrajająco prosto: "byłem dzieciak, co ja mogłem wiedzieć?". Podczas naszego spotkania w 2010 roku przy okazji jego solowego koncertu w Lublinie, Paul był już nieco bardziej filozoficzny w tym aspekcie: "nie czułem się wtedy dobrze. W sensie, będąc w zespole. Nie bardzo odpowiadał mi fakt, że musiałem pilnować terminów, a grupka jakichś ulizanych kolesi którzy nazywali siebie tour-managerami, mówiła mi co, gdzie i kiedy mam robić. Coraz mniej mi się to wtedy podobało, bo to niewiele miało wspólnego z rock'n'rollem, a przynajmniej tak wtedy uważałem" - opowiadał wokalista. Efekt był taki, że frontman coraz bardziej oddalał się od zespołu a dodatkowo psuł wszystkim szyki, bo jego nieterminowość i brak rzetelności, niezwykle dezorganizowała rosnący w siłę zespół. Zmiana była więc potrzebna.

Gdzieś obok, w zdawałoby się dobrze prosperującym zespole Samson, również nie działo się najlepiej. Tam z kolei temat był z goła odwrotny - wokalista formacji, wtedy znany jeszcze pod pseudonimem scenicznym Bruce Bruce, miał większe ambicje niż koledzy z kapeli. Kiedy ten wciąż doskonalił swój warsztat i marzył o tym co mógłby osiągnąć w jakimś innym zespole, jego ówcześni koledzy spadali ze stołków perkusyjnych pod wpływem narkotyków albo wciągali kreski białego proszku ze wzmacniaczy, wdając się przy tym w coraz mniej jasne umowy i zobowiązania z kolejnymi managerami i promotorami. W połowie 1981 roku wskutek tych działań, zespół popadł w poważne tarapaty finansowe i jasne już było, że zbliża się niechybny koniec formacji (więcej o tych wydarzeniach opowiadał mi perkusista Thunderstick w wywiadzie przeprowadzonym w 2019 roku - szukajcie go na blogu!). 

READING, PRZESŁUCHANIA I ZAGINIONE TASMY

Panowie z Iron Maiden i wokalista Samson obserwowali się nawzajem od jakiegoś czasu. Niektórzy twierdzą, że ich połączenie było nieuniknione, inni zaś, że wszystko było jedynie szczęśliwym zwrotem akcji. Tak czy inaczej, Bruce Bruce, znany za chwilę jako Bruce Dickinson, jednego dnia podczas festiwalu w Reading z wokalisty rozpadającego się Samson stał się wokalistą wciąż pikującego w górę Iron Maiden. No dobra, teraz podkolorowałem, bo w pomroce dziejów nieco zatarła się chronologia tamtych wydarzeń - wg niektórych dat, spotkanie Steve'a Harrisa, Roda Smalwooda i Bruce'a Dickinsona w Reading odbyło się 29 sierpnia 1981 a przesłuchanie do zespołu 26 września 1981. No ale faktem jest że rozmowa na temat "zmiany barw" odbyła się dokładnie tego samego dnia kiedy Samson dał swój ostatni koncert. 

Fot. Oficjalny plakat festiwalu Reading 1981

Podczas przesłuchania Dickinson wykonał z zespołem kilka kawałków z pierwszych dwóch płyt Maiden, a następnie przenieśli się razem do studia, gdzie zarejestrowali wspólnie 3 utwory - "Twilight Zone", "Wrathchild" i "Killers". Zapis tej sesji bezproblemowo można znaleźć chociażby na YouTube, choć ich jakość zdecydowanie nie powala a całość ma wartość raczej stricte historyczną. Z tym wydarzeniem wiąże się też pewna rozbieżność - istnieją osoby, w tym Barry Purkis aka Thunderstick, które twierdzą, że Dickinson zanim jeszcze spotkał się z Harrisem i Smalwoodem w Reading, otrzymał od nich oryginalne taśmy z dwóch pierwszych płyt Maiden i nagrywał swoje demówki w hotelowym pokoju, będąc jeszcze na trasie z Samson. Teoria wydaje się być prawdopodobna z uwagi na fakt, że taśmy z rzekomego "przesłuchania" faktycznie brzmią kiepsko - gdyby faktycznie pochodziły ze studia, zapewne ich jakość byłaby znacznie lepsza. Inna sprawa, że nie można wykluczyć dwóch podejść do przesłuchania Dickinsona - to co krąży po internecie jako "Audition Tapes" faktycznie może być taśmami nagrywanymi przez Bruce'a w hotelu, natomiast nie można wykluczyć istnienia drugiej sesji, już ze studia, z dnia oficjalnego przesłuchania. Tyle tylko, że akurat te domniemane drugie taśmy nigdy do internetu nie wyciekły.

Tak czy siak, Dickinson przekonał swoich nowych kolegów na tyle, że ci postanowili zaprosić go do zespołu. Nowy wokalista, zanim zespół na serio wziął się za nowy materiał, został oczywiście też sprawdzony na żywo - Iron Maiden dali w październiku z Brucem kilka mniejszych koncertów we Włoszech - debiutowali w Bolonii, 26 października, a rok 1981 zakończyli koncertem na ojczystej ziemi, w Rainbow Theatre, który odbył się dokładnie 15 listopada. Okazał się on wielkim sukcesem nowego składu formacji. Co istotne, podczas tego właśnie koncertu, Maiden po raz pierwszy wykonali dwa utwory z nadchodzącego, nowego albumu. Były to "22 Acacia Avenue" oraz "Children of the Damned".

SZALEŃCZE TEMPO

Nie jest jasnym do końca, jak wyglądał proces pisania nowych utworów i kiedy tak naprawdę się zaczął. Oficjalna biografia zespołu podaje, że po raz pierwszy formacja przystąpiła do komponowania na zasadach czystej karty, albowiem wczesny repertuar został "zużyty" na dwie pierwsze płyty. Istnieją jednak przesłanki, sugerujące że kilka z utworów które stanowiły repertuar "The Number of the Beast" istniało już wcześniej - niektórzy współpracownicy zespołu twierdzą, że słyszeli "Run to the Hills" czy "Children of the Damned" wykonywane przez Paula Di' Anno. Czy tak faktycznie było? Możliwe, zwłaszcza że "Children of the Damned", obok "22 Acacia Avenue", odegrany został podczas koncertu w Rainbow - niezbyt prawdopodobne wydaje się to, że Harris i spółka przygotowali te numery zaraz po wejściu Dickinsona do składu, mając na głowie jeszcze przygotowanie koncertowego repertuaru z nowym wokalistą. Czy daliby radę zrobić to + ograć 2 całkiem nowe kawałki w miesiąc z górką? To pytanie niechaj pozostanie w tym miejscu bez odpowiedzi.

Drugim ciekawym wątkiem dotyczącym pisania trzeciego albumu Maiden było uczestnictwo w tym procesie samego Dickinsona. Oficjalnie: Bruce nie mógł komponować, będąc uwikłanym w niejasne umowy które podpisał jeszcze jako członek Samsona. Nieoficjalnie: wokalista maczał palce w pisaniu "Run to the Hills" i "The Prisoner", które zresztą po latach ochoczo włączał w repertuar koncertów solowych. Idę o zakład że nikt nigdy tego oficjalnie nie potwierdzi...

Fot. Clive Burr, Derek Riggs (rysownik), Dave Murray, Martin birch, Bruce Dickinson, Steve
Harris i Adrian Smith w Battery Studios w Londynie.

Sama sesja podczas której panowie opracowywali nowe utwory miała odbywać się w niespiesznej, przyjemnej atmosferze. Steve Harris, Bruce Dickinson, Dave Murray, Adrian Smith i Clive Burr wylądowali w londyńskim Battery Studios w grudniu 1981 roku gdzie mieli mieć wystarczająco dużo czasu na tworzenie nowych i ogrywanie nowych piosenek. Jednak, to co Harris i spółka zyskali podczas pisania i próbowania, stracili podczas właściwej sesji nagraniowej, która wg słów samego Steve'a "była robiona na łapu-capu". Najbardziej w płynność sesji nagraniowej ingerował manager grupy Rod Smalwood, który z kolei czuł już na swoich plecach oddech kierowników wydawcy zespołu, firmy EMI, którzy chcieli się przekonać czy tak poważna zmiana jak zmiana wokalisty, aby na pewno wyszła zespołowi na dobre. Producent Martin Birch pracował więc po nocach w pocie czoła, aby zdążyć zmiksować pełny album wg terminów narzuconych przez management. Efekt okazał się w pierwszej chwili... nierówny. Niektóre kawałki, zwłaszcza te przeznaczone na singel, brzmiały świetnie, inne natomiast... już nie tak bardzo świetnie. Do akcji miał wkroczyć więc niestrudzony Steve Harris, który stanowczo poinformował management że producent potrzebuje znacznie więcej czasu i ma go bezwzględnie dostać. Słowo stało się ciałem.

Wszelkie spekulacje na temat nowego wokalisty i faktycznej kondycji zespołu po - jakby nie patrzeć - rewolucyjnej zmianie, uciął 12 lutego singel "Run to the Hills", wybrany na reprezentanta albumu przez producenta, Martina Bircha. Dlaczego akurat ten numer? Podobno wszystko odbywało się w tak szaleńczym tempie, że łatwo było o pomyłkę przy wyborze singla. Członkowie zespołu byli na tyle skołowani nieustannym pośpiechem podczas nagrań, że nie byli w stanie trzeźwo ocenić które z nagrań najbardziej nada się na singla. Pozostawili więc ten wybór Martinowi, który bez wahania wskazał na "Run to the Hills" i w tym miejscu trzeba przyznać, że miał nosa. 

Ciekawa historia wiąże się natomiast z utworem ze strony B, "Total Eclipse". "Wszystkie kawałki były tak zabójcze, że w zasadzie nie wiedzieliśmy który nada się na stronę B. Stanęło na 'Total Eclipse' i po latach muszę stwierdzić, że był to błąd, bo ten numer powinien trafić na album, w miejsce takiego 'Gangland' który jest zdecydowanie najsłabszym numerem z całej płyty" - opowiadał po latach w wywiadach Steve Harris. Czy faktycznie ma rację? Chyba z perspektywy czasu jeszcze trudniej wydać w tej sprawie jednoznaczny werdykt...

Siedmiocalowy singel okazał się olbrzymim sukcesem i dał światu jasno do zrozumienia, że Iron Maiden wraca silnie jak nigdy dotąd a jego nowy głos to całkiem nowa jakość na rynku. Galopujący "Run to the Hills" tylko wzmógł apetyty na pełny album. 

Płyta otrzymała finalnie tytuł "The Number of the Beast" co było powodem wielu kontrowersji - zwłaszcza dla tych którzy nie byli w stanie zrozumieć przesłania tekstów i ogólnego zamysłu zespołu. Jeśli wierzyć niektórym historiom, otoczka albumu sprawiła niemałe problemy producentowi, Martinowi Birchowi. Birch był człowiekiem dość płochliwym i pewne rzeczy brał bardzo na serio. Pewnego dnia Martin wracał ze studia i miał wypadek samochodowy. Bardzo dziwny, bo jego sprawcą okazał się ktoś na kształt fanatyka religijnego, który po zdarzeniu wykrzykiwał niestworzone historie i hasła. Po kilku dniach producent już niemalże zapomniał o tej dziwacznej sytuacji, ale wtedy - nieoczekiwanie - miała ona swoją kontynuację w warsztacie samochodowym. Rachunek za naprawę pojazdu opiewał na kwotę... 666 funtów. Historię tę w wielu wywiadach przytaczał Dave Murray: "Martin przeraził się nie na żarty. Pewnego dnia nawet wziął Steve'a na bok i spytał czy jest pewny że chce tak nazwać płytę" - śmiał się gitarzysta. Warto dodać, że biedny Birch nie pierwszy raz został poddany osobliwej próbie podczas pracy w studio. 2 lata wcześniej padł ofiarą niewybrednego żartu Tony'ego Iommiego i Ronniego Jamesa Dio, kiedy ci nagrywali "Heaven & Hell" Black Sabbath. Znów na pierwszym planie była czarna magia, a producent obawiał się że Iommi w futerale nosi jego laleczkę voodoo. 

W końcu nadszedł ten dzień: 22 marca 1982 roku "The Number of the Beast" oficjalnie trafił do dystrybucji i odmienił oblicze heavy metalu już na zawsze. W drugiej części artykułu przyjrzymy się nieco dokładniej poszczególnym utworom zawartym na albumie a także zdradzimy kilka mniej lub bardziej oczywistych ciekawostek z nimi związanych. 

piątek, 3 września 2021

MONUMENT

Sześć lat. Tyle przyszło nam czekać na nowy album studyjny Iron Maiden. Panowie przez te lata nie próżnowali: zdążyli w tym czasie odbyć trasę promującą poprzedni album "The Book Of Souls", zagrać retrospektywny tour "Legacy of the Beast", wydać dwie koncertówki z owych tras i... wejść do studia nagraniowego. Wg doniesień, krążek był gotowy do wydania już w 2020 roku, ale wszystkie plany pokrzyżowała pandemia. Nie chcąc czekać w niepewności kolejne lata, zespół finalnie zdecydował się na premierę swojego nowego dzieła na jesieni 2021. I chwała im za to!

Jaki jest "Senjutsu"? Na pewno nie taki, jaki powinien być wg. wielu twardogłowych fanów, którzy jeszcze nie zorientowali się, że lata 80-te dawno odeszły i już raczej nie wrócą. Od ostatniego dźwięku kończącego "Seventh Son of a Seventh Son" utworu "Only The Good Die Young" wydarzyło się niezwykle dużo, a przede wszystkim: minęło 33 lata. Iron Maiden A.D. 2021 to zespół kompletnie inny od tego z roku 1988. Inny, nie znaczy gorszy. Po prostu, inny. I mówię tu nie tylko o muzyce, ale też o podejściu do komponowania, aranżacji, nagrywania czy też o inspiracjach. Pod szyldem Iron Maiden nie nagrywają już zbuntowani, rozgniewani młodzieńcy, a dojrzali, starsi faceci, którzy w zasadzie już nic nikomu udowadniać nie muszą. Robią to bo mogą. Bo chcą. Bo jeszcze mają coś do powiedzenia. Bo nikt im nie powie jak to mają zrobić, a nawet jakby ktoś im powiedział, to i tak zrobiliby to po swojemu. I ta bezkompromisowość pozostaje niezmienna w tym zespole od samego początku. Ekipa Steve'a Harrisa nigdy nie oglądała się na trendy, krytyków, czy nawet, niektórych fanów, którzy na przestrzeni lat, kierując się dziwną, pokrętną logiką, uznawali że to oni wymagają od zespołu takich a takich brzmień i utworów.


"Senjutsu" przynosi z jednej strony dobrze znane brzmienia i melodyczny flow, z drugiej kilka zaskakujących zwrotów akcji i rozwiązań. Już otwierający pierwszą z dwóch płyt utwór tytułowy to coś czego u Maiden jeszcze nie było. Walcowaty, oparty na "wojennych" bębnach, głęboki numer z niepokojącym, gęstym klimatem, przerywany jedynie melodyjnym, nieco lżejszym refrenem i wspaniałymi, zadziornymi solówkami. Podświadomie oczekujesz, że za chwilkę nastąpi przełamanie, zmiana rytmu, szalona galopada. Ale nic z tych rzeczy. "Senjutsu" sunie niczym walec, zaskakując swoją rytmiczną konsekwencją. W tej sytuacji fajnym kontrastem jest drugi numer, singlowy "Stratego", w którym panowie pokazują, że jeszcze pamiętają jak zagrać dynamiczny, galopujący numer w starym stylu. To oczywiście przede wszystkim popis spółki Steve Harris - Nicko McBrain, ale urzeka również Bruce Dickinson, który buduje bardzo ciekawe harmonie wokalne. Razem z podśpiewującą gitarą Janicka Gersa, buduje mistyczną zwrotkę, która za chwilę przejdzie w przebojowy, ciężki do wyrzucenia z pamięci refren. Wspaniałą rzeczą jest też "The Writing On The Wall", pierwszy numer który ujrzał światło dzienne, zapowiadając nowy album. W opozycji do poprzednich dwóch numerów, urzeka swojskim, bluesowym brzmieniem, "lekkim" riffem i wspaniałą solówką Adriana Smitha. Mimo pozornej sielanki, numer ten ma w sobie też pewną dozę mistyki i niepokoju, które to towarzyszą tej płycie w zasadzie przez cały czas. "Lost In The Lost World" to pierwsze z czterech epickich i długich dzieł lidera formacji, wspomnianego już Steve'a Harrisa. To już numer znacznie bardziej zagmatwany i pokombinowany niż poprzednicy, ale znów, zaskakujący chociażby spokojnym, balladowym intro, w którym Dickinson po raz kolejny bawi się wokalami i harmoniami. Następny w kolejce "Days Of Future Past" jest nieco bardziej tradycyjnym, Maidenowym rockerem, może niezbyt odkrywczym, ale za to zdecydowanie porywającym. W tym momencie należy docenić, że panowie nie silą się na oryginalność czy nie zakładają, że każdy numer musi czymś zaskakiwać. Świadomość, że tradycyjny, metalowy banger jest wciąż w cenie, dodaje całej płycie smaku. Pewna doza zaskoczenia pojawia się w "Time Machine", numerze którego tematyka tylko z pozoru jest z "przymrużeniem" oka. Po raz nie wiem który już raz, ze świetnymi wokalami wysuwa się Dickinson, który ewidentnie spędził w studiu dużo czasu, konsekwentnie dopieszczając swoje partie. To coś nowego, czego na poprzednich płytach Maiden nagranych po reunion, wcale nie było tak łatwo uświadczyć. Druga płyta rozpoczyna się od posępnej ballady "The Darkest Hour" i szczerze przyznam że jest to obok "The Parchment" jeden z najbardziej wymagających momentów całego albumu. Tu atmosfera "Senjutsu" zdecydowanie jeszcze bardziej gęstnieje, przywodząc na myśl najciemniejsze odmęty "The X-Factor" czy "A Matter Of Life And Death". Czasami można mieć wrażenie, że za chwilę na gościnny seans za mikrofonem zawita Blaze Bayley. Nawet gitara Smitha, zwykle nonszalancko hippisowska, łka żałośnie, by za chwilę wymierzyć sążnisty cios za pomocą walcowatego riffu lub bezczelnie podbić pompatyczny refren. Nieco wytchnienia przynosi "The Death Of The Celts", następny epicki popis Harrisa, z masą zwiewnych, celtyckich melodii i podniosłych fragmentów. Nad całością kompozycji unosi się duch starszego brata zatytułowanego "The Clansman", ale w żadnym wypadku nie ma tu mowy o jakichkolwiek cytatach czy autoplagiatach, jak chcieliby tego co nie którzy. W następnym, wspomnianym już "The Deparchment" mózg operacyjny grupy wraca do cięższych klimatów, choć zaczyna akustycznym wstępem, w dość nieoczywistej formule. Wydaje mi się że to jest właśnie najbardziej newralgiczny moment krążka, utwór skomplikowany, nieoczywisty, w swojej złożoności wspaniale chaotyczny, pełen zwrotów akcji i spontanicznych zmian melodii i tempa. Jest to też jedyny numer na płycie, w którym Harris dał w pełni wyszaleć się trójce gitarzystów, z których, o dziwo, najmniej aktywny i wyrazisty wydaje się być ten, który w zespole u boku Steve'a trwa najdłużej - Dave Murray. Murray co prawda od czasu do czasu wyskoczy ze swoim charakterystycznym, solowym "świdrem", ale zdecydowanie ustępuje pola bezbłędnemu technicznie Smithowi i szalonemu, nieobliczalnemu Gersowi. W ogóle muszę przyznać, że Gers jest tu dla mnie cichą gwiazdą tego albumu, szarą eminencją, która działając nieco na uboczu, nadaje poszczególnym kompozycjom charakterystycznego kolorytu. Całość albumu zamyka ostatnie z epickich dzieł Arry'ego, "Hell On Earth", który jest stworzonym z niebywałym rozmachem, swoistym grande finale "Senjutsu". To utwór przepełniony świetnymi melodiami, pięknym gitarowymi harmoniami, solówkami, zmianami tempa no i oczywiście wspaniałymi wokalami w wykonaniu Dickinsona. I serio, jestem pod wrażeniem tego, jak Bruce udanie wybrnął z bądź co bądź niełatwego zadania. Jak bardzo świadomy siebie, swoich możliwości i ograniczeń jest 63-letni wokalista. Jak potrafi przekuć swoje wady w zalety, jak wspaniale nadrabia pewne braki techniką, pomysłowością i emocjami, którymi operuje bezbłędnie. "Hell On Earth" to jego wisienka na torcie, posłuchajcie chociażby finałowego zwolnienia, w którym buduje nieprawdopodobnie melodyjną frazę na tle spokojnego, mrukliwego podkładu. Tak śpiewają tylko wielcy mistrzowie! Jeśli chodzi o finał albumu, odbył się on więc w wielkim stylu. Prawda jest jednak taka, że Maiden zawsze potrafili spektakularnie zamykać swoje wydawnictwa - "Empire Of The Clouds", "When The Wild Wind Blows" czy znacznie wcześniejsze "Rime Of The Ancient Mariner" czy "To Tame A Land" to jedne z wielu potwierdzeń tej tezy.



Na koniec kilka słów o produkcji, za którą ponownie odpowiada wieloletni współpracownik zespołu, Kevin Shirley. "Jaskiniowiec", jak pieszczotliwie nazywają go koledzy, z jednej strony wykonał pracę mieszczącą się w standardzie swoich poprzednich dokonań, ale zrobił też krok na przód. Udało mu się uchwycić specyficzną atmosferę albumu, która jest wszechobecna praktycznie w każdym, pojedynczym dźwięku, odnalazł i nadał tym utworom wspólny mianownik, łącząc układankę w całość. Przypomnijmy, że Maiden nagrywało ten album "w locie", komponując i gotowe rzeczy od razu nagrywając. Shirley musiał uważnie słuchać pomysłów muzyków i umiejętnie dodawać dwa do dwóch. Wychodzi na to, że nie dokonał żadnego błędu w swoich skomplikowanych obliczeniach. Utrzymał przy tym krystalicznie czystą jakość brzmienia poszczególnych instrumentów, umyślnie pogrubił bębny McBraina, dodał trochę tłuszczu do zmysłowych riffów Smitha i melodyjnych zagrywek Gersa, zarazem odciążając wszędobylskie basowe pochody Harrisa, a w dodatku wyciosał wspólnie z Dickinsonem monumentalną, harmoniczną bryłę wokalnego złota. Co istotne, Shirley w produkcji płyt Maiden pozostaje sobą i nie stara się na siłę przekierować zespołu na wody, po których pływali w zamierzchłych czasach. W oparciu o wypracowany schemat, dodaje nowe elementy, poprawia już istniejące, a w efekcie osiąga jakość, na którą tylko wybitni malkontenci będą kręcić nosem.

"Senjutsu" po pierwszych odsłuchach zostawia słuchacza w dość niewygodnej pozycji: wykręconego niczym pieczołowicie przygotowywanego precla, z ciężką do określenia miną i wielkimi wypiekami na twarzy. To album na swój sposób bezczelny i arogancki, stworzony z pełną świadomością nadciągającej krytyki ze strony ortodoksyjnych fanów, ale też nadciągającej z drugiej strony, fali zachwytów osób, które swoje umysły pozostawiły otwarte. Iron Maiden na swoim siedemnastym albumie studyjnym składa hołd nierdzewnej klasyce rocka, respektując przy tym swoją bogatą przeszłość. Muzycy zdecydowanie pokazują też, że z podniesioną przyłbicą patrzą w teraźniejszość i rysującą się przed nimi przyszłość, która czai się tuż za rogiem. Aktualne Iron Maiden to zespół dojrzały i szlachetny, mądry i doświadczony, zachowujący przy tym charakterystyczny zadzior i młodzieńczą bezczelność, które to cechowały ich muzykę i postępowania niemalże od początku. To wszystko pozwala im zachować swego rodzaju świeżość i wyróżniać się na tle wszystkich innych przebrzmiałych i stetryczałych gwiazd rocka, po cichu odcinających kupony gdzieś na obrzeżach historii. "Senjutsu" to kolejny obok wielu Maidenowych monumentów, który buduje nieśmiertelność zespołu, będącego chcąc czy nie chcąc, u schyłku swojej kariery. Słuchając tych nowych dźwięków, jestem jednak pewien, że nie jest to w żadnym wypadku pożegnanie z fanami. Zbyt wiele ognia ma w sobie ta szóstka facetów, aby ot tak po prostu zejść ze sceny. 

piątek, 20 sierpnia 2021

SZTUKA WOJNY

Od mojego ostatniego artykułu na blogu, który dotyczył spekulacji na temat enigmatycznego virala "Belshazzar's Feat", wiadomo już prawie wszystko. Tak jak przypuszczano, chodziło o siedemnastą, studyjną płytę Iron Maiden. Nie jest ona jednak ani biblijnym koncept-albumem, ani nie nazywa się "The Writing On The Wall", w przeciwieństwie do singla, który jako pierwszy ukazał światu nowe oblicze Iron Maiden. Kolejna pozycja w dyskografii brytyjskiej formacji nosi tytuł "Senjutsu" a jej kanwą była legendarna "Sztuka Wojny" japońskiego stratega i filozofa, Sun-Tzu. Jako że aktualnie po Polsku ciężko znaleźć jakikolwiek wywiad z zespołem a nawet recenzję planowanego na 3-go września albumu, na podstawie wywiadów z Brucem Dickinsonem z magazynów Kerrang! i Loudwire, postanowiłem przybliżyć Wam sylwetkę nowego dzieła Ironów. Zdecydowałem, że uczynię to słowami samego Bruce'a, które skleiłem z obydwu rzeczonych źródeł. Na końcu artykułu znajdziecie linki do pełnych wywiadów. 

Na początek, wróćmy do "The Writing On The Wall" i niebywałej kampanii której ów singel się doczekał.

"Nie mogę przypisać sobie żadnego fragmentu jeśli chodzi o tę kampanię!" - wyjaśnia wokalista. "To wszystko sprawka Sary z biura Maiden. Wpadła na ten pomysł, bo jest boginią social mediów i internetu! Ja? Nawet nie mam żadnego konta w social mediach i w sumie to bardzo to sobie cenię, bo mogę pójść spać bez tych wszystkich obsesyjnych myśli co nowego ci wszyscy idioci o mnie napisali! Ale to też nie jest tak, że nie doceniam nowoczesnego świata i ludzkiej potrzeby komunikacji. W dobie pandemii w tym szalonym świecie, nie możesz aktualnie po prostu wyjść z domu i spotkać się z tymi wszystkimi ludźmi albo zorganizować premiery. Wiesz, na początku był pomysł żeby zorganizować premierę teledysku w kinach, żeby ludzie sami zapraszali się na te wydarzenia i żeby stworzył się z tego swego rodzaju viral. No ale to nie mogło się udać, więc wszystko odbyło się w internecie. Na początku klipu jest nawet wskazówka do tej kampanii - zaproszenie na 'Ucztę Baltazara'. I wiesz że niewiele brakowało, żeby zostało to pominięte? Firma która przygotowywała dla nas to wideo, po prostu o tym zapomniała. Kiedy przedstawili mi gotowe wideo i obejrzałem je całe, powiedziałem: >>Hej... Coś przeoczyliście, chłopaki. A co z zaproszeniem na to całe wydarzenie? Przecież to dlatego ten koleś na początku klipu tu jest i idzie w kierunku wydarzeń. Podniósł zaproszenie z rąk martwego fana Maiden i dowiedział się gdzie wszyscy tak idą<<. Wiesz, to trochę tak jak oglądanie Star Wars bez introdukcji >>dawno temu, w odległej galaktyce...<<, kompletnie nie ma sensu. Więc to musiało się pojawić! Mark Andrews, gość który kiedyś pracował w Pixar Studios, a który zajmował się tym wideo powiedział: >>dobra, da się to zrobić, może po prostu zaanimujemy zaproszenie które upada na ziemię, będzie to łatwiejsze do wykonania, niż mielibyśmy teraz poprawiać to co ten chłopak trzyma w ręku<<. Powiedziałem, że wobec tego, zróbmy coś prostego, czarno-białego, coś jak ulotka na te pół-legalne rave-party, które pojawiają sie nalepione na znaki drogowe i tak dalej. Wymyśliłem więc kilka chwytliwych sentencji jak 'Heaven or Hell', 'Rain or Shine' czy 'Live Forever', czysta gra słów, w sumie nawet wiele o tym nie myślałem. A potem powstał plakat, który przerodził się w koszulkę a potem w tą całą kampanię w internecie. Razem z tymi wszystkimi zwariowanymi wskazówkami które Sarah wrzucała na social media, powstało coś w rodzaju Sherlockowskiego polowania na wielkanocne jajo! To było naprawdę super. Byłem wręcz zachwycony jak nasz team to poprowadził i połączył wątki. Ludzie którzy wciągnęli się w zabawę i odgadywali kolejne zagadki, są mistrzami i powinni znaleźć zatrudnienie w wywiadzie rządowym - są naprawdę nieźli!". 

W tym miejscu oczywiście rodzi się pytanie, dlaczego zespół nie zdecydował się na nakręcenie klasycznego wideoklipu? 


"Bo to aktualnie niemożliwe. Ja mieszkam w Londynie, Jan gdzieś w okolicach Newcastle, ale Steve żyje na Bahamach, Dave na Hawajach, Nicko na Florydzie a Adrian... Hmmm... Adrian gdzieś między USA a Anglią, zdaje się"
- odpowiada Bruce. 

No dobra. Skoro pomysł animowanego klipu i całej kampanii wg Bruce'a był spontaniczny, jak wytłumaczyć że napis WOTW, który stał się pewnym symbolem podczas kampanii, zadebiutował już podczas ogłoszenia trasy "Legacy of the Beast 2020" w roku 2019? Czyżby zespół zaplanował singla wcześniej niż to się wydaje?

"To była kompletna pomyłka! Moja dziewczyna czytała akurat coś w internecie odnośnie naszego ostatniego albumu koncertowego ("Nights of the Dead" - przyp. red.) i powiedziała: 'hej, wiesz że napis 'Wiritng on the Wall' widnieje na plakacie trasy i wkładce do Waszego albumu?' Ja pierdolę! Naprawdę? Cholera, faktycznie! (śmiech) Więc ten napis złapałem, wręcz zdrapałem z tego artworku. No dobra, jak weźmiesz winyl do ręki, to ten napis wciąż tam jest. Znamienne że ten napis przeszedł w zasadzie bez żadnego echa, ale wciąż wydawał mi się świetnym powodem, żeby zaadaptować go  do kampanii w obozie Maiden aby ekipa mogła wypuścić kotki z worka. Wiesz, tylko garstka osób wiedziała, że zespół był w studiu. Bardzo baliśmy się, że będzie jakiś wyciek, bo album robiliśmy przez, kurwa, wieki!" - opowiada o całej sytuacji Dickinson. I faktycznie - załoga Steve'a Harrisa bardzo skrzętnie strzegła swojej tajemnicy, choć faktycznie na przestrzeni kilku lat, pojawiały się w internecie informacje, że tego czy tamtego członka zespołu spotkano na ulicach Paryża, czy bardziej dokładnie, w okolicy studia Guillame Tell, co jednoznacznie wskazywało na pracę nad nowym albumem. Zespół nagrywał w czasie przerw w trasie "Legacy of the Beast". Jak mówi Bruce "nie mieliśmy nic, żadnego pomysłu czym może być album. Weszliśmy do studia bez żadnego konceptu ani idei. Oczywiście każdy miał jakieś zalążki, riffy, pomysły, ale nic gotowego. Kiedy weszliśmy do studia, po prostu je próbowaliśmy, jeśli działały, po prostu je nagrywaliśmy. Musisz wiedzieć, że kiedy graliśmy próby, wszystko było nagrywane - taśma kręciła się cały czas". 

Dickinson napisał kilka numerów wspólnie z Adrianem Smithem, z którym przecież stworzył w przeszłości wspólnie takie hity jak choćby "Flight of the Icarus" czy "2 Minutes To Midnight".

"Kiedy piszemy razem, wszystko układa się w całość dość szybko. Adrian jest bardzo 'wygodnym' partnerem do pisania. Przychodzi z układami akordów, które są naprawdę łatwe i przyjemne do śpiewania, ale mają zarazem dużo muzycznego kolorytu, dzięki czemu z łatwością maluje sobie na ich podstawie pewne obrazy, układam słowa i melodie które potem wychodzą na wierzch. Czasem kombinujemy i zamieniamy rzeczy miejscami. Coś co miało być refrenem, zostaje przesunięte na środek lub staje się głównym riffem, ale dzięki temu powstają nowe pomysły i idee. Adrian to świetny tenisista i czasem gdy piszesz z nim piosenki, masz wrażenie że odbijasz tę piłeczkę na różne sposoby. I kiedy w końcu wyjdzie Ci świetne zagranie, pada to wyczekiwane: 'ooo, to było świetne! To było kreatywne!'. Więc tak właśnie wygląda pisanie kawałków z Adrianem" - wyjaśnia wokalista. A jak było z innymi?

"Niestety, nie udało mi się napisać nic z Janickiem, ale nie było to celowe i nie należy doszukiwać się w tym nic złego. Zrobił to za to Steve! Steve pracuje trochę inaczej. Ma swoje pomysły, bierze też pomysły od Janicka albo Adriana i lubi samemu poskładać je w całość. Trochę na zasadzie >>Ja jestem mistrz i wychodzę<< a gdy wraca >>dobra, to będzie tak i oto co każdy powinien zrobić<<.  Tak właśnie działa Steve. Nie zawsze czuje się komfortowo ze spontanicznością. Jego spontaniczność objawia się raczej tym że wchodzi do studia i woła 'hej chłopaki, niespodzianka! Zrobiłem cały kawałek!'. Potrafił zniknąć na 2-3 dni i zostawić nas, grających w pinball. A potem wracał i obwieszczał >> Chyba coś mam chłopaki! Hej, wszyscy w studiu! Mam kawałek!<<. To jest cały Steve, taki właśnie jest. To co napisałem wspólnie z Adrianem jest bardziej konwencyjne, my po prostu siadamy, gramy i śpiewamy aż uznamy, że mamy coś naprawdę dobrego. I wtedy to ogrywamy, nagrywamy i tak dalej, wydaje mi się że jest to bardziej organiczne. Steve jest w tym wszystkim bardziej dokładny, drobiazgowy. Wszystko musi być dokładnie tak, jak on to sobie wymyślił. Ale wiesz, pracujemy razem od czterdziestu kilku lat. Każdy zna swój styl pracy, swoje mocne i słabe punkty, wszystko". 


Cała sesja nagraniowa nie obyła się jednak bez przykrych incydentów. W jej trakcie, Bruce zerwał ścięgno Achillesa, co jest dość bolesną kontuzją. 

"Kilka ostatnich numerów nagrywałem o kulach, w specjalnej blokadzie ortopedycznej, wiesz, takim specjalnym bucie który unieruchamia Twą nogę" - opowiada Dickinson. "24 godziny po operacji byłem już w studiu i śpiewałem, z nogą która wyglądała jak pierdolony balon. Spędziłem w tym wszystkim jakiś miesiąc, a potem miałem 2 tygodnie rehabilitacji. A potem 4 miesiące żeby nauczyć się znów chodzić, bo niebawem startowała druga część trasy 'Legacy of the Beast' i to w Ameryce Południowej, wiesz, naprawdę duże koncerty... Nie mogłem nawet dobrze chodzić, więc trochę oszukiwałem. Ale nikt się nawet nie zorientował, chociaż chodziłem jak jakiś jebany krab..."

Wracamy do albumu. Skoro singel był oparty na motywie bibljnym, jak to się stało że finalnie album jest zakorzeniony w Japońskiej historii?

"Steve przyniósł pierwszy kawałek i powiedział że nazywa się 'Senjutsu' i że nazwa oznacza 'Sztukę Wojny'. >>Jesteś pewny?<< zapytałem. Zapytałem się Świętej Ksiegi Google i okazało się, że istnieje jeszcze kilka innych znaczeń tego słowa, ale w końcu obaj zgodziliśmy się, że najbliższa nam jest owa 'Sztuka Wojny'. Ale nie jestem do końca pewien o jaką wojnę może chodzić. Kiedy przeczytałem tekst Steve'a, miałem wrażenie że napisał to ktoś, kto obsesyjnie ogląda 'Grę o Tron'. Są ludzie północy którzy zmierzają z zielonych lądów, jest mur a oni muszą go bronić za wszelką cenę. Zapytałem nawet Steve'a czy nie chodzi przypadkiem o Wielki Mur Chiński ale on odparł >>Nie, nie chodzi o Wielki Mur Chiński. Po prostu o mur<<. Ale to tak naprawdę nie istotne. To świetna historia z równie świetną partią wokalną do śpiewania".


Oba single które do tej pory się ukazały, czyli "The Writing on the Wall" oraz "Stratego" pokazują nieco inne oblicze Maiden. Pierwszy z nich to bardziej hard rockowy niż heavy metalowy kawałek, ze świetną partią akustycznej gitary, drugi, choć jest bardziej klasyczną, Maidenową galopadą, wkręca dusznym, mistycznym klimatem. 

"Uważam że zrobiliśmy jeszcze lepszą rzecz od 'The Book of Souls'. Jestem pewien, że kilka osób po usłyszeniu tego czy tamtego numeru powie: >>o ja pierdolę! To naprawdę Iron Maiden?!?!<<. Zresztą, zarówno ja jak i Adrian byliśmy trochę zaskoczeni, kiedy zrobiliśmy 'The Writing on the Wall'. Adrian powiedział >>hej, to musi być singel!<<. Pomyśleliśmy że to będzie bardzo interesujący, pierwszy numer, bo jest to coś w rodzaju 'skoku w bok'. Całkowicie inny. Może nieco bardziej mainstreamowy, bliższy rockowej klasyce. Folkowy, w stylu Jethro Tull. Ja i Steve jesteśmy dużymi fanami Jethro Tull, a ten zespół jest z nami w zasadzie od początku naszej muzycznej kariery. Odpalasz taki 'Prodigal Son' z 'Killers' i myślisz >>hej, to brzmi jak Jethro Tull!<<. Ja osobiście bardzo lubię ten ich folkowy rozdział, Steve z kolei woli rzeczy typu 'Thick As A Brick', długie, rozbudowane formy. Tak samo jak lubi Genesis z Peterem Gabrielem, a ja wolę jego solowe płyty, które są bardziej zwarte, konkretne. Ale wiesz, kluczem do zrobienia czegoś zaskakującego, nie jest chęć zaskoczenia ludzi. Niebezpieczeństwo pojawia się wtedy, kiedy za bardzo starasz się być Iron Maiden. Kiedy zaczynasz myśleć o tym zbyt wiele, pojawia się to zagrożenie że zapędzisz się w kozi róg i zaczniesz robić swego rodzaju recycling swoich własnych rzeczy. Z definicji, cokolwiek robimy z pasji czy inspiracji - to jest wtedy Iron Maiden, kiedy wyrażamy siebie" - kwituje Bruce.  

Skoro już tak często mówimy o Stevie i jego kawałkach... Harris jest samotnym autorem 4 najdłuższych utworów na "Senjutsu". Który z tych numerów najbardziej przypadł do gustu wokaliście?

"Chyba 'Hell on Earth" - odpowiada po chwili namysłu Dickinson, wskazując na utwór zamykający płytę. "Mówi on o gównianej kondycji w jakiej znajduje się ziemia. To niemalże nostalgiczna rzecz, coś więcej niż opis sytuacji w której znajdujemy się teraz. Wszystko było napisane zanim te wszystkie lockdowny się pojawiły. Myślę że to kawałek o drodze ku której świat zmierza, jak pewne rzeczy tracą wartość, depersonalizują się, ulegają trywializacji. Jest tyle opcji, tyle wyborów, że aż nie wiesz co ze sobą zrobić. Z drugiej strony, na chwilę obecną mógłbym powiedzieć że bliższy mi jest 'The Parchment' i powiem szczerze że jestem zaskoczony że to powiedziałem, bo ten numer ma wiele powtórzeń w sobie. Ale wiele osób którym ten numer puszczałem, mówili że go uwielbiają. Ja osobiście lubię w nim to, że jest w nim jakieś 5,5 minuty bez śpiewania, więc w razie czego, mogę udać się na filiżankę herbaty". 

Mimo iż album od dawna był nagrany, Maidenom udała się rzecz dość niebywała - ani jedna nuta nie wyciekła do internetu aż do dnia premiery singla "The Writing on the Wall". Jak to możliwe?

"To proste. Nawet management nie posiadał swojej kopii tej płyty! Miał ją jedynie Steve na swoim laptopie, a druga kopia była zamknięta pod kluczem w jakiejś krypcie. Oczywiście, obawialiśmy się że materiał wycieknie i że ktoś może go usłyszeć. Więc trzymanie tego materiału pod ścisłym rygorem było naprawdę dobrym posunięciem, serio. Ostatni raz kiedy słyszałem ten materiał, to był moment kiedy Steve miksował koncertówkę z Meksyku. Postanowiliśmy, że przesłuchamy nasz nowy album, bo obaj nie słuchaliśmy tego od dawna, więc zrobiliśmy to razem. I... O kurwa! To jest naprawdę dobre! Wow!" - opowiada Bruce. Pikanterii temu tematowi dodaje fakt, że nawet recenzent Kerrang!, który jako jeden z pierwszych dziennikarzy dostąpił zaszczytu przesłuchania najnowszego dzieła Maiden, zrobił to w biurze zespołu a wersja, której słuchał, pochodziła z czarnego, testowego winyla. 

"To przez tę nieskończoną perfekcję Steve'a" - śmieje się wokalista. "Ten czarny, winylowy master to prawdopodobnie najlepiej brzmiąca wersja tej płyty na świecie. Inny powód takiego działania jest nieco bardziej pragmatyczny - wyciek płyty winylowej do internetu jest w zasadzie niemożliwy!". 

Niebawem jednak ten ściśle chroniony sekret Steve'a Harrisa i spółki ujrzy światło dzienne. Po entuzjastycznych wypowiedziach Bruce'a Dickinsona, faktycznie można mieć wrażenie, że czeka nas coś znacznie bardziej ekscytującego niż tylko kolejna płyta Iron Maiden. Póki co, oba opublikowane przez zespół utwory, zdają się potwierdzać tę tezę. Przekonamy się o tym już 3 września, kiedy "Senjutsu" trafi w końcu na sklepowe półki. 

___

Wypowiedzi Bruce'a Dickinsona zaczerpnąłem z artykułów z internetowych wydań magazynów Loudwire i Kerrang!
Loudwire -> https://loudwire.com/bruce-dickinson-iron-maiden-senjutsu-interview/
Kerrang! -> https://www.kerrang.com/features/uncover-the-secrets-of-iron-maiden-new-album-senjutsu-only-interview/

środa, 14 lipca 2021

UCZTA BALTAZARA

Co kryje się pod enigmatycznym hasłem "Belshazzar's Feast" i tajemnicznym tagiem "WOTW"? Tego (jeszcze) nie wiemy. Spekulacje, podsycane przez sam zespół licznymi wskazówkami, nabierają rumieńców z dnia na dzień. I nawet jeśli aktualnie nic nie jest pewne, wiemy jedno: Iron Maiden marketingowo już wygrało.

Zanim postaram się zebrać - ku potomności! - fakty, związane z "Belshazzar's Feast", chciałem zwrócić uwagę na kilka aspektów pobocznych. Po pierwsze, użytkownicy oficjalnego Fan Clubu Iron Maiden, zdążyli już napisać 7,500 postów na temat domniemanej-nowej płyty. Nowe posty pojawiały się średnio co 2,5 minuty a ze względu na ograniczenia forum, trzeba było zakładać kolejne rozdziały tematu. Po drugie, zagadkowy plakat "Belshazzar's Feast" w krótkim czasie zaczął żyć własnym życiem. Dziwnym trafem, był on dostępny w całkiem niezłej jakości w internecie i bardzo szybko zaczął być powielany. Mało tego, plakaty formatu A4, drukowane chałupniczo przez fanów, zaczęły ozdabiać słupy, mury i inne nośniki w miastach na całym świecie: Londynie, Belgradzie, Santiago, Miami czy Buenos Aires. 

FAKTY


Przejdźmy teraz do "faktów". Pierwsze jawne wskazówki że coś rusza się w temacie, pojawiły się 29 czerwca, podczas telewizyjnego wywiadu stacji NBC z wokalistą Maiden, Brucem Dickinsonem. Choć wywiad dotyczył brexitu i ogólnej sytuacji gospodarczej, prowadząca nie omieszkała zapytać Bruce'a, co z nowym albumem Iron Maiden. Bruce odpowiedział: "Niebawem wszystko będzie jasne. Niestety, teraz nie mogę Ci nic powiedzieć, ale odpowiedź jest na wprost Twoich oczu. O nie, powiedziałem za dużo, o nie!" - kajał się wokalista. Co było "na wprost oczu" dziennikarki i telewidzów? Koszulka z napisem "Belshazzar's Feast", grafiką przypominającą wieżę, czaszkami i kilkoma napisami. "Man or Beast - Heaven or Hell - Live Forever - 15/07" - czytaliśmy na koszulce Bruce'a. Zaraz po wywiadzie, na twitterze zawrzało. Użytkownik podpisujący się jako Daniel (konto bels_feast), zamieścił plakat z grafiką identyczną jak koszulka Dickinsona. Daniel utrzymywał, że motyw ten go prześladuje i że widuje go w różnych miejscach. Do zabawy momentalnie włączyli się fani Iron Maiden, którzy dokopali się do kolejnych źródeł z motywem "Uczty Baltazara". Widniał on na plakacie za zdjęciem ekipy rowerowej, w której był również manager zespołu, Rod Smalwood, oraz - ponownie - na koszulce Franka Turnera, który udzielał wywiadu telewizji festiwalu Download. Była również druga poszlaka. Tajemniczy tag "WOTW", który pierwszy raz pojawił się na plakacie trasy "Legacy of the Beast Tour 2022". Wobec motywu "Uczty Baltazara", zaczynał on mieć konkretne znaczenie. Tak samo jak liczba 17, która również zaczęła towarzyszyć kolejnym publikacjom związanym z zespołem. 

MITY


Na tym etapie, w internecie rozgorzały spekulacje. I zaczęły tworzyć się rozmaite teorie. Zresztą, management sam chyba wciągnął się w grę z fanami, bo prócz kolejnych "wskazówek", pojawiać zaczęły się również przerabiane okładki płyt Iron Maiden, w które wkomponowane były motywy z plakatu, oraz zawiłe i zagadkowe wiersze, które publikował Daniel na swoim twitterze. Sam Dickinson również dolał oliwy do ognia, publikując krótki film z "Zaproszeniem Na Ucztę". Znamienne, że film nagrany był w tym samym miejscu w którym udzielił wywiadu NBC, w sali koncertowej Shepherd's Bush Empire w Londynie. Fani rozbudowywali teorie, które w pewnym momencie zaczęły przybierać wręcz absurdalne rozmiary. Oto tylko niektóre z pomysłów cóż takiego szykuje nam Iron Maiden w najbliższym czasie:

- Ekskluzywny live-stream - czyli koncert bez publiczności, zagrany na żywo w internecie przez zespół. Teoretycznie - spoko, praktycznie - niewykonalne. Ze względu na trwające obostrzenia dotyczące podróżowania, niemożliwe wydaje się zebranie zespołu w jednym miejscu na krótki okres czasu; 

- Specjalny występ akustyczny lub orkiestrowy w Shepherd's Bush, podczas którego Maiden miałoby zagrać wyłącznie zapomniane i nigdy nie grane kawałki takie jak "Alexander the Great" czy "Only The Good Die Young";

- Składanka ze zremasterowanymi kawałkami Ironów podsumowująca ich działalność - tu pewnie trop pochodzi od producenta Kevina Shirleya, który od jakiegoś czasu na swoim instagramie opowiada o technologii Dolby Atmos;

- Ekskluzywna seria koncertówek z dawnych lat w formie fanowskiego boxu - to generalnie miało by sens, bo legenda głosi że w archiwach Maiden jest cała masa zarejestrowanych koncertów które tylko czekają na publikację; inna sprawa że hype i cała akcja raczej nie zostałaby zrobiona z aż takim rozmachem gdyby chodziło jedynie o kilka koncertów z epoki;

- Re-recording pierwszej płyty - tu fani zwracali uwagę na historyczne obiekty przy których pojawiały się wskazówki, takie jak puby Ruskin Arms oraz Cart & Horses, oraz przejście przy Abbey Road. Ale znów, choć poszlaki były, to jak miało by się to do kwestii "Uczty Baltazara"?


NOWY ALBUM (?)


Najpewniej jednak chodzi o nowy, studyjny album. Wskazuje na to kilka motywów które powtarzają się co jakiś czas. Po pierwsze, w jednym z wierszy od Daniela, pojawiła się kwestia "apple by the river", która po krótkim śledztwie, zawiodła fanów do Guillaeme Tell studios, znajdującym się w malowniczej dzielnicy Paryża, tuż nad Sekwaną. Wspomniany Kevin Shirley praktycznie we wszystkich swoich instagramowych vlogach, niby to ukradkiem, pokazywał znany plakat. Po drugie - siedemnastka. Póki co, Maiden wydało 16 studyjnych albumów. Numer 17 wskazuje więc bez wątpliwości na siedemnastą płytę. Po trzecie: WOTW. Czym jest "WOTW" i dlaczego konotuje się go z motywem "Uczty Baltazara"? Uczta Baltazara to wydarzenie opisane w Biblii, w księdze... Daniela. Król Babilonu, Baltazar wyprawił wystawną ucztę, podczas której do konsumpcji użył naczyń zrabowanych z Jerozolimskiej świątyni Jahwe. Podczas uczty, nagle, ukazała się ręka która napisała na ścianie słowa "Mane. Tekel. Fares.". Napis na ścianie miał być proroctwem rychłej śmierci króla i upadku Babilonu. Fani Maiden szybko wpadli na trop, że tajemnicze WOTW to nic innego jak skrót od wyrażenia "Writing On The Wall" ("Napis Na Ścianie"). To z kolei, jakby tego wszystkiego było mało, doprowadziło ich do... Rembrandta. 

Rembrandt van Rijn to legendarny, barokowy malarz, który zilustrował kluczową sytuację z Uczty Baltazara. Znamienne, że holenderski malarz urodził się dokładnie 15 lipca 1606 roku. 15/07 to cyfry które można spotkać na plakacie "Belshazzar's Feast". 

Maidenowska opowieść o Uczcie Baltazara zapewne będzie miała swoją piękną kontynuację w nadchodzacych dniach. Niemniej jednak jej fenomen już teraz daje o sobie znać. Motyw "Belshazzar's Feast" stał się swego rodzaju viralem, nad którym zespół w pewnym momencie stracił pełną kontrolę, bo content zaczęli tworzyć fani, przyjaciele zespołu i inni mniej lub bardziej powiązani z tematem. Kiedy płyta już się ukaże i będziemy mogli zatopić się w - w to akurat nie wątpię - wspaniałych dźwiękach nowej muzyki od naszego ulubionego zespołu, na pewno będziemy wspominać tę akcję z rozrzewnieniem. 

Jaki będzie nowy album Maiden? Chciałbym wierzyć Bruce'owi Dickinonowi, który podczas naszej krótkiej pogawędki w Rzeszowie, 5 lat temu, zapewnił mnie, że nowy album, na złość wszystkim malkontentom, będzie jeszcze bardziej epicki i dłuższy od "The Book Of Souls". Jutro na pewno wiele zagadek będzie rozwiązanych. A ten artykuł, zostanie, jako świadectwo ekscytacji i oczekiwania na ponowną Ucztę Baltazara. 

wtorek, 15 czerwca 2021

WEHIKUŁ CZASU

Gypsy's Kiss - mówi to Państwu coś? Dla fanów Maiden to nazwa wręcz mityczna. Pierwszy band Steve'a Harrisa. Szczyt drzewa genealogicznego Iron Maiden. Miejsce, w którym wszystko się zaczęło. I to nic, że nikt nigdy nie słyszał ani dźwięku tej legendarnej formacji. I to nic że w sumie nie wiadomo, co ten zespół w ogóle grał. Ba, nawet nie wiadomo czy był dobry. Czy byłoby czego posłuchać? W końcu tworzyli go 17-letni gówniarze a kapela rozpadła się po zaledwie dwóch latach istnienia. Ale, hej! Mamy 2021 rok. I wiecie co? Gypsy's Kiss gra znów. Od 3 lat, więc ich kariera to już nie 2 lata, a 5 lat. Co prawda basistą nie jest rzecz jasna Harris, ale wszystko ciągnie i spaja nadal ten sam gość: David Smith. Gitarzysta, główny kompozytor, wokalista. Ten sam, który właśnie ze Steve'm, mając 17 lat, w 1973 założył swój pierwszy zespół, będąc pod wpływem Deep Purple, UFO czy Wishbone Ash. Przez prawie 50 lat muzyka Gypsy's Kiss istniała jedynie w sferze wyobrażeń fanów Maiden, natomiast teraz nabrała realnych kształtów. W 2019 i 2020 Panowie wydali 2 single a za chwilę, bo 30 czerwca 2021 ukaże się debiutancki album formacji, zatytułowany "74'". 10 hard rockowych numerów, które swoim istnieniem uzupełniają piękną i nieśmiertelną historię rocka. To nie jest jakiś tam album jakiegoś tam, kolejnego, hard rockowego zespołu z Londynu. To zaginiony diament, brakujący element w dziejach brytyjskiego heavy metalu. Chwała dzisiejszym czasom, że takie rzeczy są możliwe. Że dziś bez trudu można odkurzyć kawał historii, uwiecznić ją. I to, że pomimo dystansu, można o tej historii porozmawiać z jej twórcami. Tak, zgadliście. Dotarłem do Davida Smitha i złożyłem mu niemoralną propozycję wywiadu. I wiecie co? Zgodził się z wielką chęcią. Rozmawialiśmy więc o teraźniejszości ale poruszyliśmy też kilka wątków z rockowej prehistorii. Kolejny, inspirujący wywiad blogowy stał się faktem! Zapraszam do lektury.

WMOI: Cześć David! Na początek powiedz mi jakie to uczucie wydawać debiutancki album po niemal 50 latach od założenia zespołu?

David Smith: Och, to wspaniała sprawa. Jestem mega dumny. Jesteśmy bardzo zadowoleni z materiału który nagraliśmy a od osób które już słyszały tę płytę, docierają do nas słowa uznania. Wiesz, w sumie w 2019 roku wypuściliśmy kilka nowych nagrań, ale pełny album to jednak coś innego. Świetne uczucie, naprawdę.

WMOI: Przyjmij więc również i moje gratulacje, bo “74” to naprawdę solidny kawał rockowego grania! Wydaje się, że atmosfera podczas nagrań była świetna!

DS: Szczerze mówiąc, COVID trochę pokrzyżował nasze plany (i w sumie nie tylko nasze) i koniec końców album nagraliśmy między Sierpniem 2019 a Majem 2021, podczas 4 różnych sesji, z których każda trwała jakieś 3-4 dni. Oczywiście graliśmy intensywne próby zanim zdecydowaliśmy się na nagrania, ale wyprawa do Pearce Farm Studio, do naszego kumpla i producenta, Iana Turnera, to było świetne doświadczenie. Fajnie wspominam też dzień w którym nasi starzy kumple, Terry Wapram i Paul Sears, wpadli do nas z wizytą - mieliśmy dużo radochy!

WMOI: Pierwsze single które wydaliście chwilę po waszym reunion, były kawałkami z przeszłości które postanowiliście odświeżyć. Jak to się ma w przypadku nowego albumu? Wykopaliście jakieś perełki z dawnych lat czy to całkiem nowe rzeczy?

DS: No tak, EP “Heat Crazed Vole: Re-Tailed” to faktycznie swego rodzaju wehikuł czasu, bo to materiał który napisaliśmy około 1973-74 roku. Po prostu wiele osób prosiło nas o to żeby te kawałki uwiecznić, więc to zrobiliśmy. Dodaliśmy do nich dwa całkiem nowe numery i okazało się, że spotkały się one z równie entuzjastycznym przyjęciem. Nowy album to całkiem nowe kawałki które napisałem na przestrzeni ostatnich dwóch lat wspólnie z Jonathanem Morleyem a swój kamyczek do ogródka dorzucili też Ross Hunter i Fraser Marr. 

Fot. Originalny skład Gypsy's: Paul Sears, Bob
Verschoyle, David Smith, Steve Harris

WMOI: Otwierający płytę “Take Me Down” to klasyczny hard rockowy banger, bardzo dynamiczny, motoryczny, miejscami znajomo galopujący. Gitary natomiast grają trochę w stylu UFO czy wczesnego Judas Priest...

DS: Dzięki! Wiesz, nasze inspiracje to generalnie klasyka lat 70-tych, trochę glam rocka i odrobina progresu. Chcieliśmy też dodać na tym albumie nowoczesnych wpływów. Zawsze byliśmy wielkimi fanami UFO - pierwszy raz widziałem ich razem ze Stevem Harrisem jakoś w 1975, gdzieś w Londynie. Bardzo mi schlebia kiedy ktoś porównuje moje kawałki do UFO, serio. Natomiast “Take Me Down” to taki numer który w moim odczuciu jest najbliżej Iron Maiden jak może być, choć oczywiście trzyma się stylu Gypsy’s Kiss. Tekstowo to taka teologiczna refleksja wokół jednego roku życia w pandemicznym zamknięciu.  

WMOI: Drugi numer z kolei jest trochę “purpurowo” zabarwiony, jesli tak moge powiedzieć - pewnie to przez te wszędobylskie klawisze! Nie myśl że oskarżam Was tu o jakieś kopiowanie, ale ten charakterystyczny klimat rocka lat 70-tych jest u Was bardzo wyraźny, a zarazem wydaje się być bardzo naturalny. 

DS: No wiesz, jesteśmy też oczywiście fanami Deep Purple, ich sound, sound ich klawiszy na pewno miał na nas wpływ. Bardzo lubię ten numer, zwłaszcza że chcieliśmy zawrzeć w nim trochę kontrastów akustyczno-elektrycznych. Sądzę też że fajnie wyszły tu moje wokale, jestem bardzo zadowolony z roboty jaką tu wykonałem.

WMOI: Jednym z numerów na który zwróciłem szczególną uwagę jest nieco filozoficzny “My Own Holy Grail”...

DS: Ten numer kojarzy mi się trochę z wczesnym AC/DC. I tak, masz rację, to dość refleksyjny i filozoficzny kawałek jeśli chodzi o tekst, jest w nim sporo osobistych odniesień.

WMOI: Uwielbiam też “Traveller”, w którym urzekają mnie Wasze pomysły na gitarowe harmonie. Są niesamowite! Dużo słyszę w tym klimatów z “Argus” Wishbone Ash.

DS: Hmmm, akurat “Traveller” to kawałek który miał nawiązywać do brzmienia takiego starego brytyjskiego bandu jak Big Country. Ale tak, masz rację z tym Wishbone Ash. “Argus” to mój absolutny top 10, te wszystkie gitarowe zagrywki z tej płyty były dla mnie i w sumie dla Steve’a Harrisa też, wielka inspiracją, elementarzem hard rockowej gry na dwie gitary. 

WMOI: Wiesz co? W sumie nie tylko gitary elektryczne przypominają mi o kapeli braci Turner. Wasze gitary akustyczne też robią robotę, zwłaszcza w przypadku gdy w sumie nie gracie ballad a mimo to akustyki wciąż mają swoje miejsce.

DS: W sumie to masa rockowych zespołów używa akustycznych gitar w swoich kawałkach. Osobiście uwielbiam akustyki i bardzo lubię używać ich podczas nagrań, dodają kawałkom tej specyficznej przestrzeni.

Fot. Gypsy's Kiss przed pubem "Cart & Horses" w Londynie.
WMOI: David, powiedz mi co oznacza tytuł albumu: “74”? Z tego co kojarzę, Gypsy’s Kiss powstało w 1973 roku, a jestem prawie pewien, że w tytule chodzi jednak o rok.

DS: Tak, masz rację. Musisz wiedzieć że Gypsy’s Kiss zostało założone jako Influence przeze mnie i Steve’a Harrisa kiedy opuściliśmy szkołę w Leyton, we Wschodnim Londynie, czyli w 1973 roku. W 1974 roku natomiast dołączył do nas Paul Sears i wtedy zmieniliśmy nazwę na Gypsy’s Kiss. Pierwszy koncert zagraliśmy podczas talent show dla Track Records w Poplar na początku 1974 a pierwszy “płatny” gig odbył się chwilę później, w lecie, w legendarnym już pubie “Cart & Horses”. Więc jak widzisz to ten 1974 rok jest dla nas jednak najbardziej kluczowy, stąd też tytuł płyty.

WMOI: David, wspomniałeś że w studiu mieliście gości. Jednym z nich był Terry Wapram, gitarzysta zespołu Buffalo Fish, który miał również epizod w Iron Maiden, dokładnie w 1977 roku. Jak doszło do Waszej współpracy?

DS: Terry to świetny kumpel i wspaniały gitarzysta. Jestem jego wielbicielem, z resztą Terry już parę razy pojawiał się z nami na scenie podczas koncertów. Dlatego też postanowiłem zaprosić go do nagrania kilku partii na nasz album. Czułem że “The Man For All Seasons” to idealny kawałek dla niego, by mógł pokazać swoje umiejętności. Nagrał 5 różnych solówek i powiem Ci szczerze, że gdybym mógł, wszystkie z nich zamieściłbym na płycie, bo wszystkie były wspaniałe! Nie umieliśmy wybrać najlepszej, więc zostawiliśmy to naszemu producentowi.

WMOI: Drugim gościem na płycie jest wspomniany już przez Ciebie Paul Sears, oryginalny bębniarz Gypsy’s Kiss który również miał swój epizod w Maiden. Pytanie dlaczego Paul jest tylko gościem na płycie swoje macierzystego zespołu?

DS: Paul to mój wielki przyjaciel od ponad 47 lat. Nagrał wspaniałe bębny do “Traveller”, zrobił naprawdę kawał dobrej roboty. Paul wycofał się z grania już jakiś czas temu, ale kiedy zapytałem go czy chciałby z nami nagrać kawałek, powiedzmy jako swego rodzaju pożegnanie z graniem, zgodził się bez wahania. Paul był świetny i spędziliśmy naprawdę piękny dzień w studiu. Kto wie, może Paul zdecyduje się jednak jeszcze kiedyś wystąpić z nami gościnnie na scenie? Byłoby ekstra!

WMOI: Dobra, skoro już dotknęliśmy trochę przeszłości, pozwól że trochę o niej porozmawiamy. W 2018 Gypsy’s Kiss reaktywowało się na potrzeby koncertu na Burr Fest, ale z tego co wiem, ten koncert zagraliście z oryginalnym wokalistą, Bobem Verschoylem. Bob jednak nie kontynuuje swojej przygody z Gypsy’s Kiss a wokalistą formacji jesteś Ty. Opowiesz jak do tego doszło?

DS: Wiesz, na przestrzeni lat wiele osób pytało mnie o możliwość reaktywacji Gypsy’s Kiss ale ja czułem, że ten temat powinien jednak pozostać jako element historii. Jednak w 2018 roku, kiedy odezwał się do nas Andy Halloway, organizator Burr Fest, nieoczekiwanie pomyślałem: “hej, a czemu nie?” Paul Sears nie mógł wtedy z nami zagrać, ale Bob powiedział że może to zrobić, więc na szybko dobrałem kolejnych muzyków, z czego dwóch z nich, Jonathan Morley i Ross Hunter zostali już z nami i grają do dziś. Reakcja fanów podczas tego koncertu była niesamowita! Szybko więc zdecydowałem, że trzeba ten wątek kontynuować. Zaangażowanie Boba było jednak pomyślane jako jednorazowy temat, zrobił świetną robotę podczas tego koncertu, ale nie planował nic ponad to. Niemniej w tym momencie trzeba jasno powiedzieć, że tak naprawdę to ja byłem oryginalnym wokalistą Gypsy’s Kiss, kiedy Bob dołączył do nas w 1974 roku, ja chciałem wówczas skoncentrować się na grze na gitarze i z chęcią oddałem miejsce za mikrofonem. 

WMOI: A co z Timem Evansem? Nie był zainteresowany ponowną grą?

DS: Tim mieszka teraz w Nowej Zelandii. Wysłał nam niedawno piękną wiadomość kiedy skończyliśmy nagrania, gratulował nam. To świetny kumpel, wspaniały facet.

WMOI: Jestem pełen uznania, że mimo okoliczności, zdecydowałeś się jednak podjąć temat reaktywacji Gypsy’s Kiss i wprowadzić plan w życie. 

DS: Tak. Wydaje mi się że wcześniej byłem trochę samolubny, myślałem tylko o sobie, nie biorąc pod uwagę innych osób, fanów, którzy przecież dali nam naprawdę ogromne wsparcie podczas naszego powrotu. Z perspektywy czasu cieszę się że w końcu dojrzałem i zmieniłem zdanie.

WMOI: Gypsy’s Kiss to zespół który jest znany przez pryzmat “pierwszego zespołu Steve’a Harrisa”, który potem zbudował legendę Iron Maiden. Jak wspominasz czasy kiedy Steve był w kapeli i dopiero zaczynaliście swoją muzyczną przygodę?

DS: Steve i ja dorastaliśmy żyjąc w zasięgu 1 km jeden od drugiego, chodziliśmy razem do szkoły. Razem kibicowaliśmy West Hamowi i pasjami pochłanialiśmy kolejne rockowe płyty. Nieuniknione było, że za chwilę założymy wspólnie kapelę, co w końcu zrobiliśmy. Docelowo Steve chciał być perkusistą, ale kiedy założyliśmy zespół, zaczął grać na basie. Był bardzo zdolnym uczniem, był cholernie ambitny i pojętny. Ja, Steve i Paul Sears chodziliśmy na masę różnych koncertów, widzieliśmy naprawdę dużo świetnych kapel w latach 70-tych! Steve’a zawsze wyróżniała jego ciężka praca, pewna etyka w stosunku do muzyki, gość miał po prostu naturalne predyspozycje do zostania gwiazdą rocka, choć z drugiej strony, był zawsze bardzo spokojną, wyważoną osobą, która niesamowicie denerwowała się przed koncertami.

WMOI: Dlaczego Wasze drogi się rozeszły?

DS: Nie było żadnych animozji między nami, po prostu każdy poszedł w swoją stronę. Byliśmy młodzi, ja i Paul byliśmy niezłymi imprezowiczami, Steve taki nie był. To był jego poświęcenie i dzięki temu poświęceniu Maiden odniósł spektakularny sukces, na który my nigdy byśmy nie zapracowali.

WMOI: No właśnie, Steve to nie tylko świetny basista, ale też wspaniały kompozytor i “mózg operacyjny”. Przejawiał już takie cechy charakteru w latach 70-tych?

DS: O tak, nawet jeśli ja pisałem całą muzykę dla Gypsy’s Kiss, to wiedziałem że Steve ma ogromny dar komponowania i w pewnym momencie to eksploduje. Nie pomyliłem się.

WMOI: Z tego co kojarze, w 2013 roku oryginalny skład Gypsy’s Kiss miał okazję spotkać się ponownie. Jak wspominasz tamten meeting?

DS: Tak było! Spotkaliśmy się jakoś przed Świętami Bożego Narodzenia w 2013 roku, podczas koncertu mojego ówczesnego zespołu, The Front Covers. Wspaniały wieczór. Spotykamy się od tamtego czasu na koncertach Maiden i British Lion, rozmawiamy przez telefon - ostatnio gadaliśmy kilka tygodni temu, kiedy nasza płyta była już w fazie miksów. Steve to naprawdę świetny gość. Wiesz, dla mnie on zawsze będzie tym długowłosym dzieciakiem ze szkoły z którym założyłem mój pierwszy zespół!

WMOI: David, to teraz tak szczerze i bez ściemy: istnieją jakieś nagrania Gypsy’s Kiss z lat 70-tych?

DS: Tak, istnieją. Ale ani ja ani Paul nie jesteśmy w ich posiadaniu. Steve je ma!

WMOI: Cholera, a już myślałem że kolejnym krokiem będzie próba namówienia Ciebie żebyś mi je wysłał (śmiech). Gypsy’s Kiss zakończyło działalność w 1975 roku. Co porabiałeś przez te wszystkie lata, bo chyba nie odwiesiłeś gitary na kołek?

DS: Nie, cały czas byłem aktywny i grałem z różnymi kapelami, wiesz jak jest: covery, trochę popu i soulu, grałem nawet country. Miałem wspaniałe muzyczne życie. Po cichu nagrałem nawet dwa solowe albumy!

WMOI: Wiesz co jest dla mnie niesamowite? Że Iron Maiden stało się tak ogromne, że ich fani docierają do historii takich bandów jak Gypsy’s Kiss i wciąż chcą je poznawać po tych wszystkich latach. 

DS: Tak, fani Maiden to prawdziwi rockowi maniacy, kochają swój ulubiony band bezgranicznie i uwielbiają odkrywać historię. Nie znam chyba bardziej zaangażowanych fanów od fanów Maiden! Uwielbiam ten klimat. Na przykład pub “Cart & Horses” w Londynie zrzesza wielu z nich, co jest świetne, bo to miejsce jest dla mnie szczególne w moim życiu. Chodziłem tam na koncerty już w 1971 roku a potem miałem na tyle szczęścia, żeby zagrać tam jeden z pierwszych koncertów w 1974 roku. Potem po reaktywacji Gypsy’s Kiss zagrałem tam chyba ze trzy czy cztery razy i nie mogę się doczekać aż pub zostanie ponownie otwarty, żeby znów stanąć na tamtejszej scenie! 

WMOI: David, jestem pewien że jest jeszcze masa niesamowitych historii do opowiedzenia, ale myślę że jak na pierwszy wywiad Gypsy’s Kiss dla polskiej braci, powiedziane zostało już naprawdę wiele. Ostatnie słowa do Polskich fanów zostawiam Tobie. Dzięki za wywiad!

DS: Polska znana jest w UK i w zasadzie na całym świecie jako dom dla rocka. Jestem naprawdę bardzo wdzięczny za każde wsparcie dla Gypsy’s Kiss płynące z Polski i szczerze, bardzo bym chciał zagrać kiedyś koncert na Polskiej ziemi. Dziękuje Wam bardzo!


środa, 12 sierpnia 2020

Spoilery, Bahamy i Taśmy z krypty

Steve "Loopy" Newhouse to gość, który był świadkiem narodzin legendy, ba, zaryzykuje stwierdzenie, że nawet pomógł jej się narodzić. Kiedy zaczynał swoją pracę w Iron Maiden, był jednym z dwóch członków ekipy technicznej zespołu - drugim był kierowca, Vic Vella. Do Maiden zrekrutował go w 1979 roku ówczesny wokalista formacji, Paul Di'Anno. Loopy wyleciał z pracy w 1984 roku, podczas "World Slavery Tour", po małej scysji z perkusistą, Nicko McBrainem. Nie tak dawno temu ukazała się książka "Loopyworld: The Iron Maiden Years", która jest zbiorem wspomnień Steve'a z lat jego bytności w Maiden. Jako że to naprawdę interesująca pozycja, uznałem to za świetny pretekst do porozmawiania z Loopym. Niestety, nawet najlepszy łamacz szyfrów nie wyciągnąłby zbyt wiele z tego wesołego kombatanta - Newhouse kluczył i wymigiwał się od wielu odpowiedzi, tłumacząc się obawą zaspoilerowania historii z książki. Być może też dlatego, dość długo zbierałem się do publikacji tego wywiadu, który mógłby być w moim mniemaniu znacznie ciekawszy niż koniec końców jest. Tak czy inaczej, zapraszam Was do przeczytania tego, co miał mi do powiedzenia Loopy, wierząc że ten krótki wywiad pozwoli Wam sięgnąć po jego książkę.

WMOI: Cześć Steve! Dzięki że zgodziłeś się na tę rozmowę. Zacznijmy może od początku: jak to się stało, że zdecydowałeś się napisać książkę o swojej przygodzie w Iron Maiden?

Steve "Loopy" Newhouse: Cześć! Dzięki za zainteresowanie moją twórczością! Oryginalna idea wyszła od jednego gościa z Belgii, który natknął się na moją kolumnę na stronie MetalTalk. Opisywałem tam właśnie różne historie ze swoich czasów w Iron Maiden. Powiedział, że to by był świetny materiał na książkę. Chciał to nawet sfinansować, ale nie mogliśmy dojść do porozumienia co do formatu wydania. Na szczęście, temat zaczął żyć i nabierać realnych kształtów, więc w końcu znalazł się człowiek z USA który zdecydował się wyłożyć kasę na wydanie książki. Tak więc ja napisałem historię, a ten gość po roku ciężkiej pracy stworzył finalny produkt, za co jestem mu bardzo wdzięczny! Muszę jednak wspomnieć, że najbardziej wspierała mnie moja żona, której bardzo za wszystko dziękuje.

WMOI: Zaczynałeś swoją przygodę kiedy w otoczeniu Iron Maiden było raptem tylko kilka osób. Jednak w bardzo krótki czasie zespół urósł do rockowej instytucji. Z Twojej książki możemy się dowiedzieć, że proces ten zmienił również wiele jeśli chodzi o relacje pomiędzy poszczególnymi personami, co również przyczyniło się bezpośrednio do Twojego odejścia. Czy nie czujesz że wraz z ewolucją zespołu, coś się jednak pomiędzy ludźmi popsuło?

Loopy: Tak, to fakt że zespół stał się wielki w bardzo szybkim tempie. Jednak nie powiedziałbym żeby to było bezpośrednią przyczyną naszego rozstania. Cała historia jest dość złożona i dokładnie opisałem ją w książce, więc nie chcę tutaj spoilerować poszczególnych wątków. Wiesz, członkowie zespołu jak i ekipy technicznej pojawiali się i znikali we wczesnych latach bardzo często, był to taki okres formowania się. To zdarza się wszędzie i nie sądzę, że przez takie mechanizmy coś się psuje. Weźmy na przykład taki Def Leppard. Tam we wczesnym okresie również było masę zmian, ale nie doprowadziły one do niczego złego. Z perspektywy czasu, zwłaszcza mając na uwadze co osiągnęli, takie zmiany wydają się być się po prostu konieczne aby wszystko mogło działać jak należy. Tak samo było w Maiden.

WMOI: Pracowałeś jako technik perkusyjny z dwoma bębniarzami: Dougiem Sampsonem i Clive'm Burrem. Czy pokusiłbyś się o porównanie pracy z nimi?

Loopy: Och, to prosta rzecz. Doug to bardzo ugodowy charakter, on po prostu był szczęśliwy że jest ktoś kto rozstawi i przygotuje sprzęt za niego. Clive natomiast był całkowitym przeciwieństwem Douga. On z kolei byłby najszczęśliwszy, gdyby mógł sam sobie rozstawić bębny. Mojej relacji z Clive'm poświęciłem zresztą dość dużo w książce, więc ten kto przeczyta ją w całości, dokładnie zrozumie przez co musiałem przejść będąc technicznym Clive'a*.

WMOI: Pytałem o to już Douga Sampsona, ale ciekaw jestem jakie jest Twoje spojrzenie na ten temat. W dzisiejszych czasach aktualny perkusista Iron Maiden, Nicko McBrain używa olbrzymiego i bardzo rozbudowanego zestawu perkusyjnego. Zastanawiam się, czy leży to u podstaw decyzji managementu, czy jest to wybór tylko i wyłącznie perkusisty?

Loopy: Cóż, Clive sam sobie wybrał perkusję na której chciał grać, z tego co wiem, tak samo jak Nicko. Nie wydaje mi się żeby sztab menedżerski miał tu cokolwiek do powiedzenia, zresztą chyba długo by się na swoich stanowiskach nie ostali, gdyby mówili muzykom na jakim sprzęcie mają grać.

WMOI: Od jakiegoś czasu już wiadomo, że mimo iż na kopercie pierwszego nagrania Iron Maiden, "The Soundhouse Tapes" widnieją nazwiska jedynie czterech muzyków, podczas sesji nagraniowej był obecny też drugi gitarzysta, Paul Cairns. Gdzieś w internecie trafiłem też na informację, że to jego solo słychać właśnie w utworze "Strange World". 

Loopy: Tak, byłem przy tym i mogę to potwierdzić. Z resztą bardzo łatwo to sprawdzić, słuchając tych nagrań na słuchawkach. Z łatwością da się wyodrębnić dwie kompletnie różne ścieżki gitarowe, z których zdecydowanie lepiej brzmi ta należąca do Dave'a Murraya. Ta druga, brzmiąca gorzej, to właśnie Paul Cairns. Nie mam nic do Paula, ale on nigdy nie miał zbyt dobrego brzmienia jeśli chodzi o heavy metal i to na tym nagraniu ewidentnie słychać. 

WMOI: Nie tak dawno temu, były perkusista Iron Maiden, Thunderstick przyznał się, że posiada nagranie próby zespołu z 1977 roku. Oczywiście wielu fanów z marszu uznało ten materiał za coś w rodzaju "Świętego Graala". Zastanawiam się czy znasz jeszcze jakieś osoby z kręgu wczesnych lat zespołu, które mogą posiadać tego typu nagrania?

Loopy: Tak, Barry wykopał tę taśmę z krypty. Miał nawet pomysł żeby to skopiować i się tym podzielić, ale dostał ostrzeżenie żeby tego nie robił - wszystko ze względów prawnych. Z tego co kojarzę, jest to jedyne nagranie z tamtych czasów o jakim wiem. 

WMOI: Czyli Ty również nie posiadasz żadnych starych nagrań?

Loopy: Wiesz co, pamiętam że miałem nagranych kilka różnych koncertów z Ruskin Arms, ale przez te wszystkie lata i liczne przeprowadzki, gdzieś się one zapodziały. Nie wiem czy po prostu je zgubiłem czy może zostały skradzione - nie mam pojęcia. Co dziwne, nagrania te nie skończyły jako bootlegi, więc może jednak powinienem ich poszukać?

WMOI: Steve, zostałeś wylany z Maiden w 1984 roku**. Mimo to, wygląda na to że cały czas jesteś członkiem rodziny Iron Maiden. Jak wyglądają Twoje relacje z zespołem w dniu dzisiejszym?

Loopy: Niedawno wróciłem z Brooklynu, gdzie widziałem ich dwa koncerty i miałem także okazję pogadać ze Steve'em, Nicko i Adrianem. Wciąż jesteśmy więc jedną, wielką, szczęśliwą rodziną!

WMOI: Z tego co kojarze, utrzymujesz również kontakt z kilkoma byłymi członkami zespołu?

Loopy: Tak. Paul Day, Paul Di'Anno, Terry Wapram, Doug Sampson, Bob Sawyer, Tony Moore, Dave Sullivan i Terry Rance. Możliwe że kogoś pominąłem, jeśli tak to z góry ich przepraszam!

WMOI: Jesteś również mocno zaangażowany w sprawy pubu Cart & Horses, miejsca zwanego miejscem narodzin Iron Maiden. Jaka jest Twoja historia związana z tym pubem? Wydaje mi się że kiedy dołączyłeś do ekipy Maiden, nie mieli oni już okazji zagrać w tym miejscu.

Loopy: Tak, masz rację. Maiden nigdy nie już nie zagrało w tym pubie od kiedy dołączyłem do ekipy. Teraz w tym miejscu można zobaczyć masę świetnych zespołów które grają tam koncerty - że wspomnę tylko o Airforce z Dougiem Sampsonem na bębnach czy o Buffalo Fish w którym gitarzystą jest Terry Wapram. Gra tam również sporo cover bandów a nawet wiele kapel z całej Europy! Niestety, aktualnie pub jest przebudowywany i pozostaje zamknięty. Niemniej kiedy był otwarty, był świetnym miejscem spotkań fanów i byłych członków zespołu. Cart & Horses niebawem zostanie otwarty ponownie, ale póki co spotykamy się w innych pubach - dbamy o to żeby kontakt się nie urwał, choć muszę przyznać że nie jest to łatwe... Mamy również utworzonych kilka grup na Facebooku które pozwalają nam pozostać w kontakcie. Sprawdźcie dwie główne: Cart & Horses Family oraz Cart & Horses Real Troopers. Możecie zajrzeć też na grupę Cart Day, która została założona specjalnie pod koncert Paula Daya który odbył się w Styczniu 2019. 

WMOI: Ok, Loopy. To teraz pytanie które po prostu muszę Ci zadać! Przyznaj się, poznałeś kiedyś osobiście Charlotte?

Loopy: (śmiech) Nie - to najprostsza z odpowiedzi. Te wszystkie historie z nią musiały mieć miejsce zanim stałem się częścią Iron Maiden.

WMOI: Zwiedziłeś z zespołem wiele ciekawych i dalekich miejsc. Które z nich wspominasz najlepiej?

Loopy: Nassau na Bahamach. Byłem tam w 1984 roku podczas nagrywania "Powerslave". Ekipa była tam już rok wcześniej i kiedy lecieliśmy tam żeby zrobić album, zapewniali mnie że pokocham to miejsce. Nie oszukiwali. To był raj. Przepiękna wyspa i szczerze mówiąc, mam nadzieję że uda mi się tam wrócić któregoś dnia. Chętnie odwiedziłbym tam Steve'a Harrisa!

WMOI: Dzięki za tę rozmowę. Ostatnie słowa pozostawiam Tobie.

Loopy: Marcin, dzięki za wywiad. Do moich Polskich przyjaciół: wybaczcie że niektóre z moich odpowiedzi były dość zachowawcze, ale bardziej niż spoilerowanie dobrej książki cieszy mnie kiedy ktoś ją czyta w całości. Więc zapraszam Was na moją stronę www.loopyworld.co.uk - tam znajdziecie książkę, jeśli chcecie dedykację, autograf czy jakieś dodatkowe gadżety, dajcie znać, da się to zorganizować! A jeśli chcecie zrobić to bezpośrednio, po prostu napiszcie maila na loopyworld1@gmail.com . Do zobaczenia następnym razem Polsko!

__
* Temat Clive'a to jeden z głównych wątków książki Loopy'ego i zarazem jedna z bardziej kontrowersyjnych treści. Obu jegomościów łączyła dość specyficzna relacja - jeśli mogliby ustawić wtedy status swojego związku na facebook, to sto procent wpisali by "to skomplikowane". Newhouse utrzymuje, że Clive Burr był ciężkim człowiekiem we współpracy, albowiem wszystko zawsze robił po swojemu. Nieco inne spojrzenie na ten temat rzuciła mi swego czasu żona Clive'a, Mimi, która komentując treści z książki Loopy'ego, roześmiała się i stwierdziła, że nie wie kto miał bardziej specyficzną osobowość - jej mąż, czy jego techniczny. Wygląda więc na to że, ot, trafił swój na swego.

** Loopy wyleciał z Maiden w sumie za błahostkę. Jak opisuje to w swej książce, Nicko McBrain poprosił Loopy'ego o drobną przysługę, ale ten, jako że miał dość kiepski dzień, zamiast spełnić prośbę perkusisty, odparł mu w kilku niezbyt wyszukanych słowach, żeby sam sobie to ogarnął. I nawet jeśli Nicko zachował wtedy zimną krew i pogodę ducha, przysłuchujący się tej krótkiej rozmowie menedżer produkcji nie był już tak pobłażliwy dla Newhouse'a, który jawnie pozwolił sobie na zbyt wiele. Sprawa szybko trafiła do kierownictwa i krnąbrny techniczny wyleciał z Killer Crew, tym razem definitywnie (w przeszłości Loopy również sprawiał kłopoty, które oddalały go od zespołu, ale zawsze wracał, tym razem jednak miarka się przebrała). W tym miejscu trzeba pamiętać, że Steve jako pierwszy techniczny który kiedykolwiek pojawił się w Iron Maiden, miał ukształtowaną nieco inną relację z członkami zespołu i to ewidentnie go zgubiło. W 1984 roku Maiden znajdowało się na szczytach sławy i wewnętrzny savoir-vivre nakazywał ekipie technicznej odnosić się do muzyków z należytym szacunkiem, zresztą, załatwianie spraw muzyków było częścią ich obowiązków służbowych. 

poniedziałek, 2 marca 2020

Człowiek Bez Twarzy

Barry Purkis, bardziej znany jako demoniczny Thunderstick, obłąkany perkusista w masce, stojący niegdyś na czele legendy NWOBHM, Samson, przypomniał jakiś czas temu o swoim istnieniu za sprawą upublicznienia faktu posiadania zapisu pełnej próby Iron Maiden z 1977 roku. Zapis ów już na starcie pretendował do miana Świętego Graala dla fanów „Żelaznej Dziewicy”, bo na nagraniu jedynym członkiem zespołu który potem zabrzmiał kiedykolwiek na oficjalnych nagraniach grupy jest… Steve Harris. Wiadomość ta obiegła niemal cały fanowski świat a fragmenty tych nagrań, jak się okazało wrzucone przez samego Purkisa, pojawiły się na serwisie YouTube. Perkusista idąc za ciosem reaktywował też swój projekt z lat 80-tych, nazwany imieniem swojego alter ego i wydał w 2016 roku płytę „Something Wicked This Way Comes”. Szczerze mówiąc, kiedy jechałem na spotkanie z legendarnym bębniarzem, nie wiedziałem czy bardziej ekscytuje mnie sam fakt poznania go osobiście, czy też możliwość posłuchania jego niesamowitych historii z dawnych lat. Barry okazał się bardzo sympatycznym gościem, choć nie łatwo było wyciągnąć go choćby na godzinę ze studia, gdzie pochłonięty był pisaniem nowych piosenek. Siedliśmy w klimatycznej kawiarence przy jednym z portów w Folkestone i uwierzcie mi, rozmawiało nam się tak dobrze, że gdyby nie mój pociąg powrotny do Londynu i ograniczony czas Barry’ego, rozmowa trwała by jeszcze kolejną godzinę. I kolejną…

WMOI: Dzięki że zgodziłeś się na ten wywiad Barry. Jak idzie pisanie nowego albumu?

Thunderstick: Och, cała przyjemność po mojej stronie. Właśnie wyciągnąłeś mnie z sali prób, w której nieustannie pracuje nad nową płytą Thundersticka! Wiesz, kiedy wypuściłem ostatni album, „Something Wicked This Way Comes”, tak naprawdę projekt Thunderstick nie był zespołem sensu stricte - to byłem ja i muzycy z którymi współpracowałem. Ale album zgarnął masę pozytywnych recenzji, co dało mi do myślenia. Dawno temu Thunderstick istniał jako prawdziwy zespół, wydaliśmy nawet album „Beauty and the Beasts” w 1984 roku. Z tamtego okresu zachowało się też sporo materiału, którego jednak z różnych przyczyn nigdy nie mieliśmy okazji zarejestrować. I tak mniej więcej doszło do tego, że po wielu latach opracowałem te kawałki od nowa i zdecydowałem się je w końcu nagrać. Nie powiem że te recenzje mnie zaskoczyły, ale było mi bardzo miło że płyta przyjęła się i tak wiele ludzi z różnych krajów na świecie o niej mówiło. Tamtą płytę nagrywało wielu różnych muzyków z którymi pracowałem w różnych okresach mojej kariery. Jednak szybko stało się jasne, że skoro recenzje są dobre, trzeba będzie zagrać jakieś koncerty. Więc powołałem do życia zespół który mógł grać ze mną na żywo i który wejdzie do studia i nagra ze mną nowy album. Aktualnie mamy 2 numery gotowe, masa następnych jest opracowana, ale wymaga ogrania w sali prób. Wiesz, sposób tworzenia utworów w Thunderstick różni się trochę od standardowego pisania materiału, bo większość zaczyna się od rytmu. Najpierw powstają partie rytmiczne, dopiero potem dokładamy riffy, melodie, wokale. Dla przykładu, Steve Harris najpierw tworzy podkłady basowe, a potem prosi Nicko McBraina żeby ten zagrał mu pod ten bas jakiś beat. U nas jest odwrotnie - najpierw gram jakiś beat, a potem proszę naszego basistę żeby zagrał pod to swój podkład. I w ten sposób idziemy na przód. Thunderstick do tej pory zawsze był projektem w którym chodziło o to, żeby główny materiał wychodził ode mnie. Teraz jest inaczej, bo jesteśmy zespołem, więc głupio by było gdybym nie pozwolił na wykorzystanie potencjału innych muzyków. Oczywiście koniec końców do mnie należy finalne słowo i decyzja w sprawie ostatecznego wyglądu i aranżu utworu, ale daje swoim muzykom wiele swobody.
Fot. Barry "Thunderstick" Purkis z autorem


WMOI: Barry, za mikrofonem w Thunderstick masz bardzo uzdolnioną wokalistkę, Raven. Jak to się stało że dołączyła do zespołu?

Thunderstick: Och, Raven to moje odkrycie! To moja tajna broń (śmiech). Kiedy robiliśmy poprzedni album, potrzebowałem dobrego, kobiecego, wokalu, w końcu Thunderstick zawsze miał za mikrofonem kobietę! Miałem świetną rekomendację w postaci kilku sesyjnych wokalistek, ale nie skorzystałem z tego. Kiedyś jednak, w pewnym sklepie muzycznym zauważyłem śliczną blondynkę która wywiesza ogłoszenie że poszukuje zespołu. Pogadałem z nią chwilę i poprosiłem, żeby podesłała mi swoje demo. Po tym jak ją usłyszałem, zdecydowałem że chciałbym aby nagrała mi parę wokali do moich tracków. Koniec końców wykorzystałem wszystko co nagrała na płycie „Something Wicked…”, ale niestety, ze względu na logistykę, nie było mowy żeby stała się ona stałym członkiem zespołu - mieszkała na codzień w Walii i nie było możliwości żeby regularnie odbywać próby, niestety. Ale ta sytuacja dała mi impuls żeby faktycznie poszukać wokalistki, skoro jest tak wiele utalentowanych dziewczyn z dobrym, rockowym wokalem. I tak poznałem Raven. Jest niesamowita, ona i tak powie Ci że jest masa wokalistek lepszych od niej, ale ja wiem że to ona jest najlepsza. Pierwszy raz usłyszałem ją gdy grała jakiś solowy, akustyczny koncert z coverami. Okazało się że robi to często, ale nie ma doświadczenia w studiu i ogólnie nigdy nie była w prawdziwym zespole rockowym. Wszystko co miała z rockiem wspólnego, to granie coverów AC/DC czy Whitesnake, tylko tyle. Jednak zdecydowałem się dać szansę, i kiedy przyszła na próbę, po prostu zmiotła mnie z powierzchni ziemi. Poczułem, że jestem szczęściarzem, naprawdę. Nie mogę się wręcz doczekać aż nagramy nowy album, bo jestem przekonany, że Raven położy kapitalne wokale na tę płytę.

WMOI: Barry, u Ciebie zawsze śpiewały kobiety. Jak sobie radzisz ze stereotypowym myśleniem, że heavy metal to raczej typowo męski świat…

Thunderstick: … i nie ma w nim miejsca dla kobiet, co? Opowiem Ci pewną historię. Zapewne dobrze wiesz, że kiedy byłem w Samson, nakładałem na scenę maskę. Wiesz, to były czasy gdy nie było DVD, VHS, nie było internetu i social mediów. Istniała tylko prasa muzyczna, jak Sounds, Melody Maker i tak dalej. Głównym powodem dla którego zacząłem nosić maskę, było to, że zwykle perkusiści w kapelach rockowych byli „bez twarzy” - siedzieli z tyłu sceny, schowani za zestawem perkusyjnym i nikt ich praktycznie nie dostrzegał. Dobra, wiem że były wyjątki w postaci Johna Bonhama czy Keitha Moona, ale wiadomo że to na swój sposób ikony - grali długie sola perkusyjne i mieli swój niepodrabialny styl. Ale jednak w większości zespołów wyróżniali się albo wokaliści albo gitarzyści - nawet jak Sounds dodawał do swoich magazynów plakaty, zwykle były to plakaty koncertowe zespołów, na których widać było gitarzystów w swoich emocjonalnych, wygiętych pozach, albo wokalistów którzy stali na froncie. Gdzieś tam w tle natomiast widać było wystający zza bębnów i talerzy kawałek głowy który należał do perkusisty. Nie chciałem być kolejną wystającą głową! Mam naturę showmena, więc chciałem być widoczny! Więc stworzyłem, nieco prześmiewczo, postać perkusisty bez twarzy, którego nazwałem Thunderstick, od słów „grzmot” i
Fot. Thunderstick na legendarnej
okładce magazynu "Sounds"
„pałka” - wiesz, w końcu mocno grzmociłem wtedy w bębny! Dzięki temu Samson zyskał bardzo wyrazisty i mocny image - ta maska którą nosiłem wtedy, była bardzo wyzywająca, prowokująca, agresywna. Niestety, kilka lat wcześniej - nie wiedziałem o tym kiedy tworzyłem postać Thundersticka - w Anglii miała miejsce głośna zbrodnia której głównym „bohaterem” był zamaskowany gwałciciel. A kiedy Samson zaczynał, to był czas, kiedy w Anglii do głosu zaczęły dochodzić kobiety, że wspomnę tu tylko o legendarnej Margaret Thatcher. Klimat był naprawdę mocny, feminizacja była na wysokim pułapie i ich głos był naprawdę głośny. No i wyobraź sobie że nagle na mieście pojawiają się plakaty promujące koncert Samson ze mną, w tym całym przebraniu, z maską na gębie! Jak graliśmy w Cambridge, protesty były serio bardzo poważne, mieliśmy nawet pietra, że koncert zostanie odwołany, bo inaczej dojdzie do zamieszek. Wszystkie te kobiety protestowały przeciwko zespołowi który gloryfikuje gwałt! A mi tak naprawdę przecież nie o to chodziło, to było kompletne nieporozumienie! Wiesz, to miał być porąbany charakter, zwariowany, szalony, ale w żadnym wypadku nie miał kojarzyć się z jakimkolwiek napastowaniem czy gwałtem. I kiedy już po latach zdecydowałem się grać na swój własny rachunek, zdecydowałem że utnę wszelkie spekulację i na froncie zespołu stanie kobieta i w ten sposób zamknie wszystkim gęby. Najpierw była to przepiękna Anna Borg, potem nieodżałowana Jodee Valentine która zmarła w 2016 roku. I wiesz co? To było coś nowego w tamtych czasach. Jasne, były kapele pokroju Rock Godess czy Girlschool, ale to były girlsbandy, składające się z samych dziewczyn. A my byliśmy męską kapelą z laską za mikrofonem.

WMOI: …i zamaskowanym perkusistą! (śmiech)

Thunderstick: (śmiech) Taaak, dokładnie. Teraz to nic nowego, jest cała masa zamaskowanych kolesi na scenie. Slipknot, Ghost - robią to świetnie, musisz przyznać. Ja byłem sam, bo nikt inny nie wpadł na taki pomysł, zeby założyć sobie maskę na twarz. Niektórzy twierdzili że to dlatego że jestem brzydalem! (śmiech).

WMOI: Dobra, Barry, skoro już zacząłeś ten temat, spróbujmy trochę pogadać na temat historii. Po pierwsze: jak to było z tymi dragami w Samson? W oficjalnej biogafii Iron Maiden, jest taki fragment, opowiadany przez Bruce’a Dickinsona: „W Samson wszyscy ćpali równo, basista palił trawę, Paul wciągał kreski ze wzmacniacza, a Thunderstick był tak naćpany, że w końcu spadł ze stołka”…

Thunderstick: (śmiech) Noooo tak, była taka sytuacja. Aktualnie jestem w trakcie spisywania tych wszystkich opowieści, będzie co poczytać (śmiech). Było kilka takich sytuacji, to na pewno. Postaram się wszystko dokładnie opisać, obiecuję!

WMOI: Jak to wszystko wpływało na działalność zespołu? Myślisz, że brak subordynacji w jakiś sposób przyczynił się do rozpadu zespołu?

Nieeeeeee, nie sądze. Jeśli chodzi o dragi, to przesadzały z nimi kapele w późnych latach 60-tych czy na początku lat 70-tych - sporo znanych muzyków odpadło ze względu na to gówno. Kiedy ja dołączałem do Samsona, był rok 1979 i był to okres wielkich zmian, rosła świadomość społeczna a i każdy wiedział czym są narkotyki i jak mogą doprowadzić Cię do ruiny. Nie będę ściemniał, dawaliśmy niekiedy czadu w Samson, ale nigdy to nie były klimaty a’la Motley Crue (śmiech). Widziałeś ten ostatni film o nich? 

WMOI: Masz na myśli "The Dirt"?

Thunderstick: Tak, "The Dirt". Więc daleko nam było do nich, to na pewno (śmiech). Jaraliśmy sporo trawy, braliśmy jakieś piguły i wciągaliśmy koks, ale to nigdy nie były jakieś poważne ilości które mogłyby w jakiś sposób wpłynąć destrukcyjnie na zespół. Na pewno żaden z nas nic nigdy sobie nie wstrzykiwał, raczej preferowaliśmy mniej wymagające odloty. Odszedłem z zespołu nieco wcześniej, zanim zrobił to Bruce, a głównym powodem było to, że chciałem robić trochę większę show i dodać więcej elementów teatralnych na scenie - wysunąć postać Thundersticka bardziej do przodu. Ale to nie mogło się zdarzyć w Samson, oni tego po prostu nie chcieli. Paul chciał, aby Samson poszedł bardziej w kierunku blues-rocka, a mnie to kompletnie nie kręciło - ja byłem metalowcem, chciałem żeby był show, żeby było ostro, a to wszystko zmierzało raczej w odwrotną stronę - wiesz, stanie w wytartych dżinsach na scenie i granie bluesa nie wydawało mi się zbyt dobrą perspektywą. Za chwilę tak samo postąpił Bruce, który również nie widział sensu w kontynuowaniu tematu. Paul w końcu znalazł Nicky’ego Moore’a, który w tamtym czasie idealnie pasował do tego co Paul chciał robić. Także Samson nie rozpadł się przez narkotyki, możesz być tego pewien.

WMOI: Bruce w swojej biografii wspominał, że atmosfera w zespole u jego schyłku nie była za ciekawa…

Thunderstick: No tak, klimat był paskudny. Traciliśmy grunt pod nogami, z jednego z czołowych zespołów NWOBHM stawaliśmy się parodią samych siebie, serio. Cholera, byliśmy kapelą która była niejednokrotnie headlinerem a przed nami grały takie zespoły jak Angel Witch czy Iron Maiden - tak było, spytaj kogokolwiek. Prawda jest taka że mieliśmy sporo problemów z naszym managementem, kolejni managerowie wplątali nas w masę niejasnych umów i zobowiązań wobec których nie byliśmy w stanie się wywiązać. Zrobiła się niezła chryja i serio zaczęliśmy tonąć po uszy w gównie. Szansą dla nas był jakiś lukratywny kontrakt, tak jak to udało się Maiden, to by nas na pewno wyciągnęło z kłopotów. Niestety nic takiego się nie zadziało i beznadziejna sytuacja postępowała. Jedna wytwórnia upadła, następnie druga… Kiedy nagrywaliśmy „Shock Tactics” byliśmy już w głębokiej dupie i musiałby się zdarzyć naprawdę duży cud, żebyśmy się z niej wykaraskali. Mimo iż „Shock Tactics” była dobrą płytą, promocja leżała, po upadku Gem przejęła ją matczyna wytwórnia RCA, która całkowicie miała w dupie promocję tej płyty. Kombinowaliśmy jak mogliśmy żeby spłacić długi, ale one zamiast maleć, to wciąż rosły i rosły.

WMOI: Przykra historia…

Thunderstick: O tak, bardzo przykra. Zwłaszcza że te płyty które nagraliśmy jakby nie patrzeć przetrwały próbę czasu. Obecnie Samson jest wymieniany w jednej linii z Iron Maiden, Angel Witch czy Def Leppard kiedy mówi się o NWOBHM. Wiele osób teraz, tak jak Ty chociażby, pyta o Samson i o tamte czasy, ale prawda jest taka że kiedy Bruce odchodził i chwilę później odnosił olbrzymie sukcesy z Maiden, wiele osób mówiło, że jego wcześniejszy dorobek jest nic nie warty, że wszystko to było kiepskie. Nie zgadzam się z tym, kiedy Samson był na fali, był cholernie dobry. Niestety, wydarzyło się to co się wydarzyło. Nie mieliśmy tego szczęścia trafić na kogoś takiego jak Rod Smalwood, zamiast tego za zespół brali się jakieś dupki, którzy jedyne co potrafili, to wpierdolić nas w kłopoty.

WMOI: Ostatnia kwestia jeśli chodzi o Samson: nie miałeś nigdy chęci żeby reaktywować ten zespół?

Thunderstick: Reaktywacja? Teraz to niestety już niemożliwe. Paul i Chris (Almyer, basista - przyp. MP) nie żyją. I w sumie z tego powodu nigdy poważnie o tym nie myślałem. Ale powiem Ci pewną historię. Kiedy Bruce w 1993 roku opuścił Maiden, było sporo dyskusji na temat Samsona. Chris i Paul napisali sporo materiału, który nie został wykorzystany, a był naprawdę bardzo, bardzo dobry. I Bruce naprawdę był mocno zapalony do pomysłu reaktywacji Samson. Ze względu na masę swoich różnych aktywności, jak szermierka czy latanie, nie myślał o pełnej reaktywacji, jedynie o czasowej reaktywacji na kilka gigów czy małą trasę. I były to naprawdę poważne rozmowy. Były plany żeby zrobić superprodukcję, wiesz, Thunderstick w klatce, koncerty w Stanach i Japonii, tam gdzie Samson nigdy nie dotarł. Doszło nawet do tego, że zaczęliśmy pracować nad materiałem, Paul i Chris wysłali te numery Bruce’owi a on zaczął nawet pracę nad swoimi partiami i tekstami. Wiesz jak to się skończyło? 

WMOI: Jak?

Thunderstick: Cholera, nie mogę Ci powiedzieć! (śmiech) A przynajmniej nie mogę tego zrobić publicznie. Jeśli wyłączysz dyktafon, to powiem Ci co sie stało i dlaczego nigdy do tej reaktywacji nie doszło. (wyłączam dyktafon i po chwili już wszystko wiem - przyp. MP). Sam widzisz, że to nie mogło się udać, dzieliła nas zbyt duża przepaść. Widocznie tak już musiało być.

WMOI: Ok, Barry, to pogadajmy jeszcze o prehistorii. W 1977 stałeś się perkusistą takiego zespołu jak Iron Maiden.

Fot. Iron Maiden 1977 - od lewej: Purkis, Terry Wapram,
Tony Moore, Steve Harris, Dennis Wilcock.
Thunderstick: Tak, tak było. Ten okres opisałem już bardzo dokładnie w moich wspomnieniach, mam nadzieję że niedługo to wszystko się ukaże - jestem gdzieś w połowie pisania. Ale póki co, mogę ujawnić kilka spoilerów (śmiech). Mieszkałem swego czasu na Sycylii i tam grałem w takiej kapeli jak The Primitives. To był jakiś 1974 rok. Graliśmy sporo koncertów we Włoszech, klubowych i festiwali, głównym szefem był tam koleżka o ksywie „The Mall”. Gość jednak odszedł, bo chciał spróbować grać solo. Kapela zaczęła się trochę sypać a ja wróciłem do Anglii. Byłem porządnie sfrustrowany, bo wierzyłem w tamten band, a okazało się że nic z tego nie wyszło. Kiedy wróciłem do Londynu, rozglądałem się za kapelą, która miała poważne podejście do grania i jakieś ambicje. I wtedy zobaczyłem ogłoszenie Steve’a w Melody Maker. Postanowiłem na nie odpowiedzieć. Kapela grała na East Endzie, a ja mieszkałem na South Endzie - musisz wiedzieć, że to tak jakby dwa, całkowicie różne światy. Każda podróż na próbę była więc mega wyprawą. Trafiłem do zespołu który wciąż poszukiwał swojego brzmienia. To była kapela która już brzmiała całkiem nieźle, ale była wtedy w okresie przejściowym, po rozpadzie pierwszego składu. Pracowaliśmy bardzo ciężko, Steve był taką osobą która bardzo mocno przykładała wagę do detali. Mam w swoim posiadaniu taśmę z jednej z takich prób - to ta taśma która nie istnieje (śmiech). Jest tam masa utworów które potem weszły w repertuar pierwszych dwóch płyt. Niestety, nie mogę kompletnie nic z tym zrobić. Mam prawa do swojego występu na tej taśmie i do tego co gram, ale nie mam praw do utworów które się tam znajdują ani do wykonań innych muzyków którzy tam grają. Wiesz, masa ludzi z całego świata pisze do mnie z pytaniem „kiedy to w końcu opublikujesz?”. To fani Maiden, którzy po prostu chcieli by tego posłuchać, bo po prostu nie ma nagrań z tamtych czasów. A ja zawsze odpowiadam: „jasne, mogę to zrobić, ale zaraz będę miał na głowie całą ekipę prawniczą Iron Maiden”!

WMOI: Wiesz, że ta taśma to obecnie coś na kształt Świętego Graala dla fanów Iron Maiden?


Thunderstick: Wiem, ale kompletnie nic nie mogę z tym zrobić. Wiele osób mówi mi: „po prostu wrzuć to do sieci”. Ale ja rozkładam bezradnie ręce. Gdybym tak zrobił, miałbym olbrzymie kłopoty i pewnie nie skończyłoby się to dla mnie zbyt dobrze. Wiem że dla fanów to wielka rzecz i naprawdę ubolewam że nie mogę tego upublicznić. Jedyne co mogłem, to wrzuciłem kilka 30-sekundowych fragmentów tych nagrań na YouTube. I tak, wiem że wywołało to olbrzymie poruszenie wśród fanów Iron Maiden na całym świecie. Więc sam widzisz że to nie jest kwestia że nie chcę udostępnić pełnego materiału. Po prostu za bardzo cenię sobie spokój domowego zacisza, aby zaryzykować jego utratę.
Fot. Spotkanie Maiden 77' - od lewej: Terry Wapram,
Dennis Wilcock, Tony Moore, Barry Purkis.

WMOI: To w pełni zrozumiałe.

Thunderstick: Tak. Wiesz, trzymam kontakt z ludźmi z tamtego składu. Na przykład z gitarzystą Terry Wapramem. Świetny facet. Ma teraz swoją kapelę, Bufallo Fish. Kapitalny band. Jestem ich fanem. Zresztą, Terry wpada czasem na koncerty Thunderstick a ja wpadam na koncerty Bufallo Fish. Gadamy też często na messengerze.

WMOI: Tak jeszcze wracając do tych nagrań, które posiadasz…

Thunderstick: … jakich nagrań? Nie mam żadnych nagrań! (śmiech).

WMOI: Są na nich dwie rzeczy, które czynią je wyjątkowymi. Gra tam jedyny, pełnoprawny klawiszowiec Maiden w historii, Tony Moore, a na wokalu jest Dennis Wilcock, który odszedł z zespołu zanim ten dokonał swoich pierwszych, profesjonalnych, nagrań.

Thunderstick: Tak, zgadza się. Co ciekawe, nie istnieje żadna inna kopia tego nagrania. Jestem tego pewien. Nagrałem to własnoręcznie podczas naszej próby, na swój sprzęt. Nie tak dawno temu czytałem w internecie, że jakiś koleś z Brazylii chwalił się że ma kopię tego nagrania, ale to kompletnie niemożliwe. Zresztą, gdyby tak było, idę o zakład że już dawno cały bootleg byłby dostępny w sieci. Aj, o czym my mówimy! Te 30 sekundowe fragmenty które swego czasu wrzuciłem na YouTube już pojawiają się na pirackich cd-r na ebayu za jakieś abstrakcyjne sumy. Fani Maiden to fanatycy, wyznawcy. Wiem że to tak działa. I szczerze mówiąc to fascynujące! Chciałbym poznać kiedyś motywy jakimi kierują się ci ludzie, co jest w tym takiego fascynującego, że są w stanie wydawać niebotyczne sumy na rzadkie nagrania albo przejechać cały glob żeby zobaczyć kilkanaście koncertów pod rząd. Ty też jesteś fanem Maiden, prawda?

WMOI: Oczywiście!

Thunderstick: Dlaczego? Wytłumacz mi o co tu, do cholery, chodzi?

WMOI: Wiesz, to nie jest proste tak to wytłumaczyć. Miałem 12 lat jak usłyszałem Iron Maiden. Ta muzyka pomogła mi przetrwać niejedno gówno. Była dla mnie odskocznią od codziennego syfu i spraw które mnie dobijały. Jak miałem doła albo przygniatały mnie jakieś codzienne sprawy, to fakt że za chwilę będę mógł posłuchać muzyki Ironów trzymał mnie przy życiu. Więc to wszystko było czymś więcej niż tylko muzyką.

Thunderstick: I cały czas tak jest?

WMOI: Jasne. Maiden to większa część mojego życia. Wtedy miałem 12 lat, teraz mam... nooo, trochę więcej. Znacznie więcej (śmiech). Wciąż kolekcjonuję ich płyty, wciąż jeżdżę na koncerty...

Thunderstick: Dużo masz płyt?

WMOI: Aktualnie jakieś 170 CD.

Thunderstick: Żartujesz?! Jesteś w takim razie nieźle porąbany!

WMOI: Uznam to za komplement! (śmiech) Ale powiem Ci w tajemnicy, że te moje 170 CD to nic w porównaniu z kolekcjami innych fanatyków...

Thunderstick: Taaaaak, wiem. To niesamowite, mój Boże, ludzie są nieprawdopodobni. To naprawdę fascynujące do jakich rozmiarów urósł ten zespół!

WMOI: Prawda? Zwłaszcza że fani cały czas kochają również i byłych muzyków zespołu. Zorientowałeś się że chcąc czy nie chcąc należysz do „Maiden Family”?

Thunderstick: A wiesz że akurat to zawsze było dość oczywiste dla mnie? Ale realnych kształtów nabrało kiedy Andy Holloway zorganizował pierwszy Burr Fest w Londynie (koncert poświęcony pamięci byłego perkusisty Iron Maiden, Clive’a Burr’a - przyp. WMOI). Andy skupił w jednym miejscu niemalże wszystkich byłych muzyków zespołu w jednym miejscu - niektórzy zagrali na scenie, a inni po prostu kręcili się przy barze. A w social mediach zahuczało, bo to faktycznie było niesamowite wydarzenie! A że mamy tu też do czynienia z pewnym rodzajem fanatyzmu o którym wspomniałem, nagle wszyscy ci ludzie z różnych zakątków świata zaczęli interesować się tą najgłębszą przeszłością zespołu, zaczęli zaczepiać na ulicy Tony’ego Moore’a czy poszukiwać Denny’ego Wilcocka. Patrz! Paul Mario Day (pierwszy wokalista Iron Maiden w latach 1975-1976) gra w Cart’n’Horses po ponad 40 latach od ostatniego występu tutaj. Gość przyleciał do Londynu specjalnie z Australii żeby zaśpiewać kilka kawałków z prehistorii. To niesamowite, absolutnie genialne. To też oczywiście pozwala poznać aktualne projekty byłych muzyków Iron Maiden, przecież oni ciągle tworzą, ciągle nagrywają. Ktoś zaczął się interesować co porabia ten stary piernik Purkis! Wspaniałe i bardzo, bardzo miłe. Zwłaszcza, że kiedy dołączałem na te kilka tygodni do Iron Maiden w 1977 roku, miałem jedynie 23 lata i po prostu chciałem pograć w jakiejś fajnej kapeli. A po latach okazuje się że współtworzyłem absolutną legendę rocka a fani chcą się ze mną spotykać i wypytują mnie o tamte czasy. Świetna sprawa, naprawdę.

WMOI: Barry, dziękuje Ci za ten wywiad. Mam nadzieję że następnym razem widzimy się w Polsce!

Thunderstick: O tak, zdecydowanie musimy dotrzeć z Thunderstick do Polski. Brzmi jak plan!

40 LAT BESTII - cz. 1

40 lat temu światło dzienne ujrzało ponadczasowe dzieło zatytułowane "The Number of the Beast". Okrągła rocznica skłania do reflek...