piątek, 3 września 2021

MONUMENT

Sześć lat. Tyle przyszło nam czekać na nowy album studyjny Iron Maiden. Panowie przez te lata nie próżnowali: zdążyli w tym czasie odbyć trasę promującą poprzedni album "The Book Of Souls", zagrać retrospektywny tour "Legacy of the Beast", wydać dwie koncertówki z owych tras i... wejść do studia nagraniowego. Wg doniesień, krążek był gotowy do wydania już w 2020 roku, ale wszystkie plany pokrzyżowała pandemia. Nie chcąc czekać w niepewności kolejne lata, zespół finalnie zdecydował się na premierę swojego nowego dzieła na jesieni 2021. I chwała im za to!

Jaki jest "Senjutsu"? Na pewno nie taki, jaki powinien być wg. wielu twardogłowych fanów, którzy jeszcze nie zorientowali się, że lata 80-te dawno odeszły i już raczej nie wrócą. Od ostatniego dźwięku kończącego "Seventh Son of a Seventh Son" utworu "Only The Good Die Young" wydarzyło się niezwykle dużo, a przede wszystkim: minęło 33 lata. Iron Maiden A.D. 2021 to zespół kompletnie inny od tego z roku 1988. Inny, nie znaczy gorszy. Po prostu, inny. I mówię tu nie tylko o muzyce, ale też o podejściu do komponowania, aranżacji, nagrywania czy też o inspiracjach. Pod szyldem Iron Maiden nie nagrywają już zbuntowani, rozgniewani młodzieńcy, a dojrzali, starsi faceci, którzy w zasadzie już nic nikomu udowadniać nie muszą. Robią to bo mogą. Bo chcą. Bo jeszcze mają coś do powiedzenia. Bo nikt im nie powie jak to mają zrobić, a nawet jakby ktoś im powiedział, to i tak zrobiliby to po swojemu. I ta bezkompromisowość pozostaje niezmienna w tym zespole od samego początku. Ekipa Steve'a Harrisa nigdy nie oglądała się na trendy, krytyków, czy nawet, niektórych fanów, którzy na przestrzeni lat, kierując się dziwną, pokrętną logiką, uznawali że to oni wymagają od zespołu takich a takich brzmień i utworów.


"Senjutsu" przynosi z jednej strony dobrze znane brzmienia i melodyczny flow, z drugiej kilka zaskakujących zwrotów akcji i rozwiązań. Już otwierający pierwszą z dwóch płyt utwór tytułowy to coś czego u Maiden jeszcze nie było. Walcowaty, oparty na "wojennych" bębnach, głęboki numer z niepokojącym, gęstym klimatem, przerywany jedynie melodyjnym, nieco lżejszym refrenem i wspaniałymi, zadziornymi solówkami. Podświadomie oczekujesz, że za chwilkę nastąpi przełamanie, zmiana rytmu, szalona galopada. Ale nic z tych rzeczy. "Senjutsu" sunie niczym walec, zaskakując swoją rytmiczną konsekwencją. W tej sytuacji fajnym kontrastem jest drugi numer, singlowy "Stratego", w którym panowie pokazują, że jeszcze pamiętają jak zagrać dynamiczny, galopujący numer w starym stylu. To oczywiście przede wszystkim popis spółki Steve Harris - Nicko McBrain, ale urzeka również Bruce Dickinson, który buduje bardzo ciekawe harmonie wokalne. Razem z podśpiewującą gitarą Janicka Gersa, buduje mistyczną zwrotkę, która za chwilę przejdzie w przebojowy, ciężki do wyrzucenia z pamięci refren. Wspaniałą rzeczą jest też "The Writing On The Wall", pierwszy numer który ujrzał światło dzienne, zapowiadając nowy album. W opozycji do poprzednich dwóch numerów, urzeka swojskim, bluesowym brzmieniem, "lekkim" riffem i wspaniałą solówką Adriana Smitha. Mimo pozornej sielanki, numer ten ma w sobie też pewną dozę mistyki i niepokoju, które to towarzyszą tej płycie w zasadzie przez cały czas. "Lost In The Lost World" to pierwsze z czterech epickich i długich dzieł lidera formacji, wspomnianego już Steve'a Harrisa. To już numer znacznie bardziej zagmatwany i pokombinowany niż poprzednicy, ale znów, zaskakujący chociażby spokojnym, balladowym intro, w którym Dickinson po raz kolejny bawi się wokalami i harmoniami. Następny w kolejce "Days Of Future Past" jest nieco bardziej tradycyjnym, Maidenowym rockerem, może niezbyt odkrywczym, ale za to zdecydowanie porywającym. W tym momencie należy docenić, że panowie nie silą się na oryginalność czy nie zakładają, że każdy numer musi czymś zaskakiwać. Świadomość, że tradycyjny, metalowy banger jest wciąż w cenie, dodaje całej płycie smaku. Pewna doza zaskoczenia pojawia się w "Time Machine", numerze którego tematyka tylko z pozoru jest z "przymrużeniem" oka. Po raz nie wiem który już raz, ze świetnymi wokalami wysuwa się Dickinson, który ewidentnie spędził w studiu dużo czasu, konsekwentnie dopieszczając swoje partie. To coś nowego, czego na poprzednich płytach Maiden nagranych po reunion, wcale nie było tak łatwo uświadczyć. Druga płyta rozpoczyna się od posępnej ballady "The Darkest Hour" i szczerze przyznam że jest to obok "The Parchment" jeden z najbardziej wymagających momentów całego albumu. Tu atmosfera "Senjutsu" zdecydowanie jeszcze bardziej gęstnieje, przywodząc na myśl najciemniejsze odmęty "The X-Factor" czy "A Matter Of Life And Death". Czasami można mieć wrażenie, że za chwilę na gościnny seans za mikrofonem zawita Blaze Bayley. Nawet gitara Smitha, zwykle nonszalancko hippisowska, łka żałośnie, by za chwilę wymierzyć sążnisty cios za pomocą walcowatego riffu lub bezczelnie podbić pompatyczny refren. Nieco wytchnienia przynosi "The Death Of The Celts", następny epicki popis Harrisa, z masą zwiewnych, celtyckich melodii i podniosłych fragmentów. Nad całością kompozycji unosi się duch starszego brata zatytułowanego "The Clansman", ale w żadnym wypadku nie ma tu mowy o jakichkolwiek cytatach czy autoplagiatach, jak chcieliby tego co nie którzy. W następnym, wspomnianym już "The Deparchment" mózg operacyjny grupy wraca do cięższych klimatów, choć zaczyna akustycznym wstępem, w dość nieoczywistej formule. Wydaje mi się że to jest właśnie najbardziej newralgiczny moment krążka, utwór skomplikowany, nieoczywisty, w swojej złożoności wspaniale chaotyczny, pełen zwrotów akcji i spontanicznych zmian melodii i tempa. Jest to też jedyny numer na płycie, w którym Harris dał w pełni wyszaleć się trójce gitarzystów, z których, o dziwo, najmniej aktywny i wyrazisty wydaje się być ten, który w zespole u boku Steve'a trwa najdłużej - Dave Murray. Murray co prawda od czasu do czasu wyskoczy ze swoim charakterystycznym, solowym "świdrem", ale zdecydowanie ustępuje pola bezbłędnemu technicznie Smithowi i szalonemu, nieobliczalnemu Gersowi. W ogóle muszę przyznać, że Gers jest tu dla mnie cichą gwiazdą tego albumu, szarą eminencją, która działając nieco na uboczu, nadaje poszczególnym kompozycjom charakterystycznego kolorytu. Całość albumu zamyka ostatnie z epickich dzieł Arry'ego, "Hell On Earth", który jest stworzonym z niebywałym rozmachem, swoistym grande finale "Senjutsu". To utwór przepełniony świetnymi melodiami, pięknym gitarowymi harmoniami, solówkami, zmianami tempa no i oczywiście wspaniałymi wokalami w wykonaniu Dickinsona. I serio, jestem pod wrażeniem tego, jak Bruce udanie wybrnął z bądź co bądź niełatwego zadania. Jak bardzo świadomy siebie, swoich możliwości i ograniczeń jest 63-letni wokalista. Jak potrafi przekuć swoje wady w zalety, jak wspaniale nadrabia pewne braki techniką, pomysłowością i emocjami, którymi operuje bezbłędnie. "Hell On Earth" to jego wisienka na torcie, posłuchajcie chociażby finałowego zwolnienia, w którym buduje nieprawdopodobnie melodyjną frazę na tle spokojnego, mrukliwego podkładu. Tak śpiewają tylko wielcy mistrzowie! Jeśli chodzi o finał albumu, odbył się on więc w wielkim stylu. Prawda jest jednak taka, że Maiden zawsze potrafili spektakularnie zamykać swoje wydawnictwa - "Empire Of The Clouds", "When The Wild Wind Blows" czy znacznie wcześniejsze "Rime Of The Ancient Mariner" czy "To Tame A Land" to jedne z wielu potwierdzeń tej tezy.



Na koniec kilka słów o produkcji, za którą ponownie odpowiada wieloletni współpracownik zespołu, Kevin Shirley. "Jaskiniowiec", jak pieszczotliwie nazywają go koledzy, z jednej strony wykonał pracę mieszczącą się w standardzie swoich poprzednich dokonań, ale zrobił też krok na przód. Udało mu się uchwycić specyficzną atmosferę albumu, która jest wszechobecna praktycznie w każdym, pojedynczym dźwięku, odnalazł i nadał tym utworom wspólny mianownik, łącząc układankę w całość. Przypomnijmy, że Maiden nagrywało ten album "w locie", komponując i gotowe rzeczy od razu nagrywając. Shirley musiał uważnie słuchać pomysłów muzyków i umiejętnie dodawać dwa do dwóch. Wychodzi na to, że nie dokonał żadnego błędu w swoich skomplikowanych obliczeniach. Utrzymał przy tym krystalicznie czystą jakość brzmienia poszczególnych instrumentów, umyślnie pogrubił bębny McBraina, dodał trochę tłuszczu do zmysłowych riffów Smitha i melodyjnych zagrywek Gersa, zarazem odciążając wszędobylskie basowe pochody Harrisa, a w dodatku wyciosał wspólnie z Dickinsonem monumentalną, harmoniczną bryłę wokalnego złota. Co istotne, Shirley w produkcji płyt Maiden pozostaje sobą i nie stara się na siłę przekierować zespołu na wody, po których pływali w zamierzchłych czasach. W oparciu o wypracowany schemat, dodaje nowe elementy, poprawia już istniejące, a w efekcie osiąga jakość, na którą tylko wybitni malkontenci będą kręcić nosem.

"Senjutsu" po pierwszych odsłuchach zostawia słuchacza w dość niewygodnej pozycji: wykręconego niczym pieczołowicie przygotowywanego precla, z ciężką do określenia miną i wielkimi wypiekami na twarzy. To album na swój sposób bezczelny i arogancki, stworzony z pełną świadomością nadciągającej krytyki ze strony ortodoksyjnych fanów, ale też nadciągającej z drugiej strony, fali zachwytów osób, które swoje umysły pozostawiły otwarte. Iron Maiden na swoim siedemnastym albumie studyjnym składa hołd nierdzewnej klasyce rocka, respektując przy tym swoją bogatą przeszłość. Muzycy zdecydowanie pokazują też, że z podniesioną przyłbicą patrzą w teraźniejszość i rysującą się przed nimi przyszłość, która czai się tuż za rogiem. Aktualne Iron Maiden to zespół dojrzały i szlachetny, mądry i doświadczony, zachowujący przy tym charakterystyczny zadzior i młodzieńczą bezczelność, które to cechowały ich muzykę i postępowania niemalże od początku. To wszystko pozwala im zachować swego rodzaju świeżość i wyróżniać się na tle wszystkich innych przebrzmiałych i stetryczałych gwiazd rocka, po cichu odcinających kupony gdzieś na obrzeżach historii. "Senjutsu" to kolejny obok wielu Maidenowych monumentów, który buduje nieśmiertelność zespołu, będącego chcąc czy nie chcąc, u schyłku swojej kariery. Słuchając tych nowych dźwięków, jestem jednak pewien, że nie jest to w żadnym wypadku pożegnanie z fanami. Zbyt wiele ognia ma w sobie ta szóstka facetów, aby ot tak po prostu zejść ze sceny. 

40 LAT BESTII - cz. 1

40 lat temu światło dzienne ujrzało ponadczasowe dzieło zatytułowane "The Number of the Beast". Okrągła rocznica skłania do reflek...