czwartek, 26 lipca 2018

555

Tak się składa, że jutro, czyli 27 lipca, zaliczę - jeśli oczywiście żaden kataklizm nie stanie mi na drodze - swój piąty koncert Iron Maiden. Zespołu, który inspiruje mnie od wielu lat, zespołu którego pierwsze dźwięki usłyszałem gdy miałem 12 lat, zespołu który był ze mną w chwilach złych, dobrych, smutnych, radosnych, zespołu który prawdopodobnie pozostanie ze mną do końca moich dni. 

Mogę powiedzieć o sobie, że jestem zdroworozsądkowym fanem, choć wielu z moich znajomych uważa że jestem pierdolnięty na ich punkcie. Nie jeżdżę jednak za zespołem po całym globie, zaliczając jak największą liczbę koncertów, nie biegam za członkami zespołu po ich rodzinnych miejscowościach ani nie wystaje pod ich posiadłościami. Od 7 lat koncert Ironów w moim kraju jest jednak czymś obowiązkowym, tak jak posiadanie pełnej dyskografii na półce. Spotkanie i autografy wszystkich członków to póki co niespełnione marzenie, albo marzenie niespełnione w całości, wszak zarówno Bruce Dickinson jak i Steve Harris złożyli swoje podpisy na moich kopiach Ironowych klasyków. 
Jako że w Krakowie zobaczę Maiden po raz 5, postanowiłem podzielić się z Wami 5 historiami, które dotyczą 5 albumów brytyjskiej grupy, które znaczą dla mnie najwięcej. Dodam, że spojrzenie jest bardzo subiektywne, podyktowane w wielkiej mierze emocjami, wspomnieniami, a nie tylko samą zawartością owych wydawnictw. Zresztą, po przeczytaniu, zrozumiecie...

THE BOOK OF SOULS (2015)


Zacznę od końca. "The Book of Souls" to album który prawdopodobnie jest najczęściej przesłuchanym przeze mnie albumem ever. Płyty tej słuchałem w każdej możliwej sytuacji: w domu, w samochodzie, w autobusie, w pracy. Moja żona miała swego czasu już tej płyty serdecznie dość i z tego co wiem, nie przeszło jej to po dziś dzień.
Emocje które towarzyszyły oczekiwaniu na ten krążek były ogromne. Z założenia, czekałem aż będę miał dostęp do oryginalnego CD i długo pozostawałem głuchy na wszelkiego rodzaju wycieki i nieoficjalne downloady. Jednak pamiętam, że na 5 dni przed premierą uległem, za sprawą przypadkowo odtworzonego początku "Empire of the Clouds", czyli numeru który zamyka cały album. Klawiszowy wstęp urzekł mnie swoją lekkością i mistyką, na tyle, że zdecydowałem się złamać i przesłuchać całe wydawnictwo. Nie będzie w tym krzty przesady, jeśli powiem że były to jedne z najpiękniejszych chwil mojego muzycznego życia, w których to emocje, gęsia skórka i podniecenie mieszały się z błogością i uczuciem spełnienia. Ironi pokazali na "Księdze Dusz" jak operować emocjami, jak przy pomocy prostych środków opowiedzieć historie które na długo zapadną w pamięć. Wrześniowe spacery wzdłuż rzeki z tą płytą w słuchawkach mogły się dla mnie nie kończyć na 3 lata od premiery wciąż mnie urzeka i wciąż wywołuje podobne emocje. To niesamowite że zespół istniejący na rynku od ponad 40 lat wciąż potrafi tak zagrać, tak zabrzmieć, tak tworzyć. I to, że facet po 30-stce może poczuć się za sprawą muzyki swoich idoli znów jak nastolatek.


THE FINAL FRONTIER (2010)

 "The Final Frontier", mimo iż nie jest krążkiem wybitnym, jest dla mnie ważny z jednego, prostego powodu: to dzięki tej płycie ponownie zakochałem się w Iron Maiden. 
Pamiętam że zaczęło się od niechcenia, na zasadzie "sprawdźmy co zrobili nowego". Nie wiązałem z odtworzeniem utworu z YouTube wielkich nadziei, spodziewałem się raczej że włączę i wyłączę po kilku minutach. Ale to był numer pt "Starblind".
Był taki moment w moim życiu, kiedy zafascynowany punkiem i grunge'm straciłem na chwilę zainteresowanie klasycznym graniem. W 2006 roku zignorowałem nawet premierę "A Matter of Life and Death", kosztem kolejnych odkryć z punkowej sceny. Jednak kiedy punk po początkowej fascynacji zaczynał po prostu nużyć a grunge wydawał się być zbyt miałki, trzeba było powrócić do starych, sprawdzonych idoli.
Siedziałem jak zaczarowany, z tym charakterystycznym uśmiechem na twarzy i gęsią skórką. A za chwilę z kolejki odtworzył się "The Talisman", a potem "When the Wild Winds Blow". I już wiedziałem że ponownie kocham ten band, że znowu jest to moja ulubiona kapela ever, że za chwilę pobiegnę do sklepu i że znów będę kupował każde wydawnictwo na której okładce będzie widniał ten szkaradny stwór zwany Eddiem. Po dziś dzień "The Final Frontier" jest płytą do której wracam często i którą słucham z przyjemnością. Kilka miesięcy później dane mi było po raz pierwszy usłyszeć Iron Maiden na żywo, w ramach trasy promującej "Ostatnią Granicę". Równie piękne uczucie.


BRAVE NEW WORLD (2000)

 Okres po reunion jeśli chodzi o Ironów to dość kontrowersyjny temat wśród fanów. Wielu z nich zarzuca zespołowi zbytnie rozwlekanie kompozycji i brak podążania sprawdzonym schematem prostych i chwytliwych kompozycji. Ja natomiast z lubością odtwarzam krążki po reunion, w których znajduję to co lubię w Ironach najbardziej: liryczność, szaleństwo, piękne melodie i zadziorne riffy, szybkie solówki i fascynujące, akustyczne fragmenty. "Brave New World" to bodajże najdoskonalszy i najbardziej obszerny zbiór moich ulubionych, rockowych melodii. Powroty do tej płyty są zawsze fascynujące a niemalże od 18 lat odkrywam ją na nowo. Ta płyta posiada również utwór który śmiało znalazłby się w TOP3 mojego prywatnego rankingu najlepszych kawałków heavy metalowych wszechczasów. Chodzi o "Out of the Silent Planet", kawałek którego riffy a przede wszystkim totalny refren, są zdolne wyrywać drzewa z korzeniami.
Na okładce mojego egzemplarza "Brave New World", 2 lata temu swoje podpisy złożyli Bruce Dickinson i Steve Harris, czym ostatecznie podkreślili wyjątkowość tego albumu. 


LIVE AFTER DEATH (1985)

Nie ma co ukrywać, gdyby nie ten album, nie byłbym fanem Iron Maiden. O moim losie zadecydował przypadek. Kolega chciał, żebym przegrał mu płytę na kasetę - miałem takie możliwości bo mój tata dysponował solidnym sprzętem. Tą płytą było właśnie "Live After Death". Na początku przyciągnęła mnie okładka, nieco kiczowata, ale emanująca mocą - rażony piorunem truposz ożywa i zrywa się z okowów śmierci. Gdzieś obok kot z aureolką, jakieś stwory, błyskawice i przemykająca z kosą śmierć. Mieszanka grozy, horroru i kiczu była zarazem odrażająca jak i zaskakująco przyjemna dla oka. A potem z płyty popłynęły krzyki, piski i gwizdy uwiecznionej publiczności, mówione intro, i... 
Energia muzyki była wręcz zatrważająca. Od "Aces High", poprzez brawurowo zagrany "The Trooper" aż po "The Number of the Beast", "Hallowed Be Thy Name" czy przede wszystkim "Flight of Icarus" ta płyta była jak trzęsienie ziemi, przetaczająca się nawałnica. Wciąż jak słucham tych nagrań, nie mogę uwierzyć w obłędny wokal Bruce'a Dickinsona, w perfekcyjne riffy i solówki Adriana Smitha i Dave'a Murraya, w ten kapitalny, wszędobylski bass Steve'a Harrisa i gęstą a zarazem czujną grę Nicko McBraina. Ten dwupłytowy elementarz heavy metalu to obowiązkowa jazda dla wszystkich którzy chcą poznać Iron Maiden i sam styl w ogóle. Płytę przegrałem również dla siebie, a kasetę zakatowałem chyba na amen. Potem sięgałem już sam po wszystko co było sygnowane charakterystycznym, kanciastym logotypem kapeli, poznawałem kolejne klasyki, zakochiwałem się w nowych utworach, ale jednocześnie, wracałem do koncertówki z Long Beach Arena. To wciąż jest czysta esencja, orgazmiczna podróż do gwiazd, która zmieniła moje muzyczne życie i zdeterminowała je na wiele przyszłych lat. 


POWERSLAVE (1984)

 Ostatni krążek w zestawieniu a zarazem krążek z którym wiąże się jedna z najlepszych historii z mojego nastoletniego życia.
Było lato 2001 roku. Jako gnojek który ciułał grosz za groszem, śliniłem się do świeżej dostawy Ironowych remasterów w pobliskim Empiku. "Powerslave" był wtedy w przystępnej cenie, bodajże 42 zł - wszystkie inne płyty kosztowały od 52 w górę. Znałem ten krążek z przegrywanej taśmy, dość wątpliwej już jakości. Trułem dupę o tej płycie i jej lokalizacji każdemu kogo spotkałem na swojej drodze: mamie, tacie, wujkowi, cioci, babci, dziadkowi, kolegom z podwórka, sąsiadom i ich dziecom. Dziadek jako jedyny się nade mną zlitował: "dołożę Ci brakującą kwotę, o ile wcześniej pójdziesz do fryzjera". Dziadek był spoko gościem, ale był konserwatywny niekiedy aż do bólu. Długie włosy kojarzyły mu się z czymś brudnym, nie przystającym chłopakowi w wieku 14 lat. A ja akurat zapuszczałem włosy, bo heavy metal coraz bardziej mnie kręcił i cała ta subkultura długowłosych bogów metalu była czymś z czym chciałem się utożsamiać. To był jeden z największych i najtrudniejszych wyborów i dylematów moralnych, przed jakimi stanąłem w swoim, nie tylko nastoletnim, życiu. 
 
 Egzemplarz "Powerslave" z nieistniejącego już salonu Empik wciąż stoi u mnie na półce i wciąż nader często kręci się u mnie w odtwarzaczu, przypominając mi beztroskie chwile, początki mojej muzycznej, metalowej drogi, dziadka i to jak płacił w Empiku za płytę w jedno- i dwu- groszówkach. Pikanterii do historii tegoż wydawnictwa dodaje fakt, że w 2016 roku, podpisał go osobiście sam Steve Harris. Muzycznie to oczywiście czysta potęga, perfekcyjne brzmienie, genialne kompozycje i śpiew Dickinsona, który kruszy skały. Do tego najbardziej majestatyczna okładka w historii muzyki rozrywkowej i obraz, na który mógłbym gapić się godzinami, zastanawiając się dokąd podążają te wszystkie postaci, które na nim widnieją.

Fot. Autor i Steve Harris, listopad 2016







Znamienne, że wybranie tych 5 najważniejszych, Maidenowych płyt, spośród 132 innych egzemplarzy które stoją  na mojej półce w przegródce pod literką "I" wcale nie było takie trudne. Nie zrozumcie mnie źle: uwielbiam monumentalne "Seventh Son of a Seventh Son", przepadam za brzmieniem "Somewhere in Time", rozpływam się nad surowością "Killers" a nawet doceniam mrok i posępność "The X-Factor". Ale jeśli pewnego dnia do drzwi mojego mieszkania miałby zapukać komornik i powiedzieć: "rekwiruję pana płyty kompaktowe, może Pan zostawić tylko 5 sztuk", to zostawiłbym wymienione wyżej tytuły, bo to po prostu nieodłączny kawałek mojego życia i ogromny ładunek wspomnień i emocji. Chciałbym kiedyś opowiedzieć o tym Panom z Iron Maiden - może bym ich bardzo nie zanudził?


40 LAT BESTII - cz. 1

40 lat temu światło dzienne ujrzało ponadczasowe dzieło zatytułowane "The Number of the Beast". Okrągła rocznica skłania do reflek...