czwartek, 2 sierpnia 2018

Be A Part of Legacy

Iron Maiden, Kraków, Tauron Arena, 27.07.2018


Nawiązując do wstępu z poprzedniego artykułu - żaden kataklizm się nie wydarzył i 5 show Iron Maiden w moim życiu stał się faktem. Weekend w Krakowie był niesamowity i pełen emocji i na pewno zapamiętam go na bardzo, bardzo długo. 

Iron Maiden przyjechało do Krakowa w ramach przekrojowej trasy "Legacy of the Beast Tour", która zalążek ma w grze komórkowej o tym samym tytule. Zestaw hitów + scenografia odnosząca się do scen z gry - tak w uproszczeniu można by było przedstawić introdukcję do tego show. W dużym uproszczeniu.

Ciężko wymagać od zespołu który jest obecny na scenie nieprzerwanie od 40 lat, zaskoczeń czy innowacji. Jednak Ironi w zasadzie od zawsze uciekali od wszelkich standaryzacji i szufladek, na maksa wykorzystując potencjał który drzemie w każdym, kto tworzy ich ekipę. A śmiało można stwierdzić, że Iron Maiden to nie tylko szóstka muzyków, to także cały management, technicy, scenografowie, marketingowcy - jednym słowem: kolektyw. I ten kolektyw wciąż bardzo mocno pracuje na to, żeby Iron Maiden nie było tylko grupką stetryczałych panów odcinających kupony i odgrywających największe hity na żywo, ale żeby wokół tej nazwy wciąż się działo, żeby zespół wciąż przyciągał, wciąż zniewalał, wciąż zaskakiwał i wciąż inspirował kolejne pokolenia.

Kiedy kilka minut po 21, przy dźwiękach rozpoczynającego się "Aces High", prosto na mnie  wyleciał realnej wielkości Spitfire (prawdziwy, a nie jakiś tam z ekranu), serce zabiło mi zdecydowanie szybciej. Brawurowe wykonania "Where Eagles Dare" i "2 Minutes to Midnight" na pewno nie wpłynęły na uspokojenie tętna. Dopiero kiedy Bruce Dickinson wygłosił krótką przemowę o wolności, która była jednocześnie introdukcją do epickiej wersji "The Clansman", można było chwilę odetchnąć. Chwilę, bo utwór bardzo szybko wszedł na pełne obroty. Zespół zgrabnie podzielił swój set tematycznie - pierwsze utwory spajał wspólny mianownik wojny i walki. Stąd też scena przybrana była w wojskowe maskownice, kolczaste druty i barykady, a technicy wychodzili na scenę w wojskowym rynsztunku. Wiązankę wojennych przebojów zakończył wykonany z niebywałym wykopem "The Trooper", podczas którego Dickinson chwycił w dłonie Polską flagę, czym spowodował ogromny aplauz licznie zgromadzonej w Tauron Arenie publiczności. W trakcie utworu na scenę wkroczył także 3 metrowy Eddie w przebraniu angielskiego kawalerzysty - dokładnie taki sam, jaki widnieje na okładce singla rzeczonego utworu. Maskotka zespołu stoczyła obowiązkowy pojedynek z Brucem na szable, a także poprzeszkadzała trochę gitarzystom. Ci z kolei, zabrzmieli w piątkowy wieczór wybornie, selektywnie i odpowiednio ciężko zarazem. Gitarowe pojedynki Adriana Smitha i Dave'a Murraya zawsze były esencją stylu Iron Maiden, ale na żywo, podczas koncertowego żywiołu, miałem wrażenie że wypadają jeszcze bardziej smakowicie. Dwójce gitarzystów wtórował dzielnie Janick Gers, który również miał kilka swoich momentów. Pełen uznania jestem również dla Nicko McBraina, który mimo swojego wieku, wciąż bardzo solidnie napędza rytmiczną machinę brytyjskiego zespołu oraz zaskakuje potężnym brzmieniem swoich bębnów. Wszędobylski basista i lider zespołu, Steve Harris, dwoił się i troił, będąc raz po jednej stronie sceny, raz po drugiej, a to podchodząc blisko do stanowiska perkusyjnego, a to biegnąc wprost na krakowski tłum.

Kiedy panowie rozpoczęli "Revelations", trzeci już numer z klasycznego "Piece of Mind", scena zamieniła się w rozświetloną katedrę, pełną witraży, kandelabrów i gotyckich zdobień. Widok zapierał dech w piersiach. Był to też znak, że zespół wkroczył w drugą część setu która wypełniona była utworami nawiązującymi do tematów religijno-duchowych. Scena-katedra była idealnym miejscem na kolejne kreacje Bruce'a Dickinsona, który co utwór zmieniał charakteryzację: koncert rozpoczął w czapce pilotce, potem zabawiał się w żołnierza, kaznodzieję, barda, proroka a nawet... mnicha. Podczas "Sign of the Cross" dźwigał na górę sceny świecący krzyż, podczas "Fear of the Dark" przywdział maskę i kapelusz a w trakcie brawurowego wykonania kolejnego klasyka, "Flight of Icarus", strzelał w stronę olbrzymiego Ikara, zawieszonego z tyłu sceny, miotaczem ognia. Dickinson generalnie sprawiał wrażenie strasznie zaangażowanego w komplet gadżetów które zostały mu udostępnione na potrzeby spektaklu Iron Maiden. Ważne jednak, że tak samo zaangażowany był w śpiew, który w piątkowy wieczór w Krakowie prezentował się bez zarzutu. Bruce na koniec wieńczącego koncert "Run to the Hills" postanowił za pomocą dynamitu wysadzić całą scenę w powietrze. Tauron Arena rozbłysła płomieniami a zespół jeszcze długo rzucał ze sceny kolejne gadżety w postaci kostek, frotek, pałek czy naciągów perkusyjnych. 


Ilość rekwizytów, przygotowanie sceny i starannie ułożona setlista świadczyła o tym, że każdy z 20,000 osób zgromadzonych w Tauron Arenie doświadczył nie tyle zwykłego rockowego koncertu, ale starannie wyreżyserowanego, heavy metalowego spektaklu, w którym muzyka stała na równi z oprawą, wspaniale z nią korespondowała i tworzyła jedną, wielką całość. W tym miejscu należy się właśnie ukłon całej ekipie która pracuje nad tym, aby ten spektakl wyglądał dokładnie tak jak wygląda. Dodając do tego wspaniałe zgranie zespołu i swego rodzaju świeżość którą prezentowali, spokojnie można stwierdzić że Iron Maiden to unikat na skalę światową i jeśli kiedyś nadejdzie ten okropny dzień w którym przestaną grać, świat straci jeden ze swoich największych, muzycznych cudów. O ile nie największy.

Tymczasem życzę sobie i Wam szybkiego powrotu zespołu do Europy i do Polski, bo kolejny koncert Ironów na naszej ziemi, to absolutna jazda obowiązkowa w kalendarzu każdego, szanującego się, fana rocka.

* * *

Znamienne że Maidenowy weekend w Krakowie, to nie tylko koncert i przed koncertowa gorączka. Kilka dni przed gigiem do szerszego grona fanów dotarła informacja o konkretnym miejscu w którym zatrzymali się muzycy. Fani okupowali wejście do hotelu od wczesnych godzin porannych aż do późnych godzin nocnych. Sami muzycy wydawali się nieco zakłopotani tą sytuacją, gdyż nie spodziewali się że podczas standardowego wyjścia na zwiedzanie miasta, będą musieli przebić się przez kilkudziesięcioosobowy tłum wielbicieli. Niektórzy z nich konsekwentnie unikali konfrontacji z fanami szukając alternatywnych wyjść z hotelu, inni z kolei z podniesioną przyłbicą podejmowali rękawice i wychodzili do fanów. Największy szacunek należy się liderowi grupy, Steve'owi Harrisowi który w sobotnie, upalne popołudnie, w wiatrołapie hotelu, przez pełne 45 minut podpisywał płyty i fotografował się z każdym, kto tylko tego chciał. Przez rzeczony wiatrołap przewinęło się ponad 100 osób i każdy z nich mógł chociaż przez te kilka sekund obcować z legendarnym basistą i założycielem Iron Maiden. Nicko McBrain i Janick Gers również pokazali się na chwilę fanom, jednak dość służbistyczna (z kilkoma wyjątkami) ochrona, konsekwentnie utrudniała dłuższą sesję. Nieliczni szczęśliwcy byli jednak bogatsi o kolejne fotki i autografy. Ta sytuacja dowodzi jednego i w zasadzie w pewien sposób tłumaczy, dlaczego Ironi zaszli tak daleko. Harris, McBrain, Gers, Smith, Murray i Dickinson pozostali normalnymi ludźmi, którzy nie obstawiają się gwardią własnych ochroniarzy, którzy nie chowają się za przyciemnianymi szybami swoich prywatnych limuzyn. Poza sceną są normalnymi ludźmi, którzy, tak jak ich fani, oddali się swojej największej pasji: muzyce. Między innymi to stanowi o wyjątkowości tego zespołu i dokładnie to sprawia, że już na zawsze Iron Maiden pozostanie najważniejszym zespołem mojego życia.

UP THE IRONS!


40 LAT BESTII - cz. 1

40 lat temu światło dzienne ujrzało ponadczasowe dzieło zatytułowane "The Number of the Beast". Okrągła rocznica skłania do reflek...